W I kwartale br. padł nowy rekord sprzedaży mieszkań w sześciu głównych aglomeracjach: 19,5 tys. Ale sytuacja na poszczególnych rynkach jest bardzo zróżnicowana: Łódź i Poznań to mocne wzrosty, w Krakowie mamy spadek...

Tam, gdzie jest podaż, tam jest i sprzedaż. Tam, gdzie deweloperzy są w stanie dostarczać nowe mieszkania, popyt odpowiada bardzo intensywnymi zakupami. Największym kłopotem na rynku mieszkaniowym nie jest obecnie popyt, tylko trudności firm w uzupełnianiu oferty, a to wynika głównie z trudności w uzyskiwaniu różnego rodzaju pozwoleń. W Warszawie oferta na poziomie 11 tys. jest najniższa od końca 2007 r.

Co będzie dalej?

Wiele zależy od tego, ile mieszkań wprowadzą do oferty deweloperzy. W przypadku pięciu miast poza Warszawą widzimy delikatnie rosnący trend wydawania pozwoleń na budowę, co daje nadzieję na to, że pojawi się tam nowa podaż. W Warszawie mamy trend spadkowy. Myślę, że sprzedaż rzędu 55 tys. mieszkań w 2021 r. jest do osiągnięcia bez problemu.

Rekordowe są też ceny.

Zauważmy, że wzrost cen jest szybszy niż wzrost kosztów wykonawstwa. Kiedy podaż jest za niska w stosunku do popytu, nie ma siły – ceny rosną. Jeśli sytuacja się nie ustabilizuje, to pozostaje pytanie nie czy, tylko w jakim tempie lokale będą drożeć. Co więcej, wygląda na to, że wszystkim uczestnikom rynku – poza osobami kupującymi pierwsze lokum – zależy na tym, żeby ceny rosły.

Duża, choć trudno mierzalna część popytu to osoby parkujące oszczędności. Czy struktura popytu jest zerowa, czy mamy do czynienia z nakręcaniem cen, bańki?

To naturalne, że część pieniędzy Polacy przenoszą z banków na rynek nieruchomości. Pozytywną zmianą wobec lat 2016–2018 jest to, że zredukowana została grupa flipperów, czyli osób kupujących lokal, by sprzedać go z zyskiem tuż przed oddaniem do użytkowania. Zastąpili ich ci, którzy chcą chronić kapitał, a więc trzymający mieszkanie w portfelu dłużej, nawet nie wynajmując go. Niestety, widzimy że znów aktywni są inwestorzy zainteresowani grą pod wzrost cen.