Ta z pozoru techniczna i mało istotna informacja ma duże znaczenie dla osób spłacających kredyty walutowe.
Ich cena jest określana właśnie na podstawie stawki LIBOR dla waluty, w której udzielony został kredyt. Do tej wartości bank dolicza swoją marżę, której wysokość zależy od prowadzonej polityki cenowej, ale też od tego, jak bank ocenia ryzyko związane z danym kredytem. Na stopie LIBOR oparte jest na przykład oprocentowanie bardzo popularnych kredytów we frankach szwajcarskich.
Wartość LIBOR, przynajmniej w teorii, powinna odzwierciedlać koszt pieniądza na rynku międzybankowym. Jednak wydarzenia z połowy kwietnia świadczą o tym, że przynajmniej część graczy próbowała tę wartość sztucznie zaniżać. Gdy pojawiły się takie przypuszczenia, a BBA zagroziła, że banki przyłapane na sztucznym zaniżaniu stawek zostaną usunięte ze stowarzyszenia, stopy LIBOR skokowo wzrosły: dla dolara o 0,2 pkt proc., a dla franka o 0,05 pkt proc.
– LIBOR jest wyliczany jako średnia stawek podawanych w sposób jawny przez poszczególne banki. W zamieszaniu, jakie od kilku miesięcy panuje na rynkach finansowych, banki obawiają się posądzeń o kłopoty z płynnością. Sygnał, że dana instytucja jest gotowa pozyskać z rynku pieniądze drożej niż konkurenci, może być odczytany właśnie jako oznaka takich kłopotów. Dlatego nawet banki, które problemów z płynnością prawdopodobnie nie mają, starały się podawać nieco niższe stawki, żeby nie wyróżniać się niekorzystnie na tle rynku – tłumaczy motywy takich działań Piotr Kalisz, starszy analityk Citi Handlowego.
Podobny mechanizm obowiązuje przy wyliczaniu wartości wskaźników WIBOR, na których oparte jest oprocentowanie kredytów złotowych. Kilkanaście banków deklaruje stawki, po jakich skłonne są zaciągać pożyczki na rynku, skrajne wartości są odrzucane, a z pozostałych wyciągana jest średnia arytmetyczna. Jednak zdaniem naszych rozmówców na polskim rynku nie wystąpiły na tyle poważne kłopoty z płynnością, by banki były zainteresowane takimi manipulacjami.