W 2004 r. sąd nakazał wstrzymać będącą w toku budowę centrum handlowego Złote Tarasy w Warszawie. Wydarzenie to zrobiło ogromne wrażenie na inwestorach, przerażonych choćby teoretyczną możliwością wystąpienia podobnej sytuacji w ich projektach. W prasie opublikowano apele o poprawienie prawa, a jeden z ówczesnych urzędników miejskich wysokiej rangi stwierdził, że ma nadzieję dożyć czasów bez takich wyroków.
Niestety, lepsze czasy nie nadeszły. Co prawda w wypadku Złotych Tarasów mieliśmy happy end, jednakże prawo pozostało niezmienione, a w ostatnim czasie znów doszło do spektakularnego trzęsienia ziemi na rynku wielkich inwestycji nieruchomościowych: uchylono pozwolenie na budowę będącego w trakcie realizacji apartamentowca projektu Daniela Libeskinda w Warszawie. Prawnicy, którzy na co dzień pracują z zagranicznymi inwestorami, znów mają trudne zadanie wyjaśnienia klientom,[b] jak to jest w ogóle możliwe, żeby system prawny państwa, któremu ponoć zależy na szybkim rozwoju, zawierał tego typu pułapki.[/b]
[srodtytul]Dlaczego pozwolenie nie daje gwarancji[/srodtytul]
Pozwolenie na budowę wydane w pierwszej instancji z reguły nie może stanowić podstawy rozpoczęcia robót budowlanych. Decyzja o pozwoleniu na budowę musi jeszcze stać się ostateczna, a takiego charakteru nabiera dopiero wtedy, gdy żaden uprawniony podmiot nie złoży odwołania (przy dużych i budzących zainteresowanie projektach to rzadkość) albo jeśli organ administracyjny II instancji utrzyma pozwolenie w mocy po rozpoznaniu odwołania.
I tutaj dochodzimy do sedna problemu. W niektórych, szczególnie demokratycznych, państwach procedury administracyjne są (podobnie jak w Polsce) skomplikowanym procesem, co wiąże się z koniecznością zabezpieczenia praw osób trzecich. Różnica jakościowa polega jednak na tym, że gdy pozwolenie zostanie wydane, a ewentualne protesty ostatecznie rozpatrzone, inwestor może spokojnie rozpocząć realizację budowy w zaufaniu do ostatecznej decyzji organów władzy.