Taki był punkt wyjścia w pewnej sprawie sądowej, która dotyczyła poprawności w korzystaniu z języka japońskiego. Rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana. Zanim o niej, chwila o samym języku. Japoński wydaje się na pierwszy rzut ucha i oka (przede wszystkim) językiem z kosmosu. Dziwne dźwięki, które kojarzą się ze szczekaniem psów; intonacja, która nie pomaga, bo każdy posługujący się japońskim brzmi, jakby krzyczał; wyrazy nie posiadające żadnych nawiązań do europejskiej kultury i do tego jeszcze warstwa wizualna, która najlepiej prezentuje się jako tatuaże, a nie jako przedmiot nauki. Japoński nie jest jednak tak skomplikowany, jak się wydaje.
Łatwy-trudny język
Zaczynając od warstwy z pozoru najtrudniejszej, japońskiego pisma. Składają się na nie dwa alfabety, jeden do zapisywania końcówek odmiany oraz rozmaitych łączników, drugi do wyróżniania wyrazów obcych i do zapisywania nazw własnych, działający trochę jak nasza kursywa. Pierwszy okrągły, delikatny w kształcie, drugi ostry i kanciasty. Do tego prawie 2000 znaków zwanych kanji, ideogramów oznaczających całe wyrazy. Nie ma co się jednak przerażać. Mimo iż dwa alfabety w podstawowych wersjach mają po 48 znaków, co czyni je bardziej skomplikowanymi od naszego abecadła, a rozumienie dwóch tysięcy kanji dających się rozkładać na części podstawowe przypomina rozwiązywanie krzyżówki, warstwę wizualną japońskiego przy nauce zawsze można pominąć. Trudno, nie można mieć wszystkiego, a do porozumiewania się na miejscu i tak wystarczy poznanie słownictwa.
Okazuje się, że japońskie słowa tylko z pozoru są dziwne. Intonacja i sposób ich łączenia w zdaniu to jedno, ale dla Polaków żaden japoński dźwięk nie stanowi problemu. Zdecydowanie gorzej mają oni, gdy chcą uczyć się polskiego. Zatem już jesteśmy na wygranej pozycji. Najcięższym zadaniem okazuje się przeformatowanie znanego od dziecka sposobu myślenia o szyku zdania, by skutecznie przestawić się na układanie w sensownym szeregu wyrazów japońskich. Zajmuje to dłużej niż można się spodziewać, ale w międzyczasie zawsze możemy uczyć się kolejnych nowych słówek.
Wiele zapożyczeń
Tutaj dochodzimy do kolejnej ciekawostki. Niedługo bowiem może okazać się, że nawet nauka nowych słówek po japońsku nie będzie potrzebna. Japoński bowiem sięga po ogromną liczbę zapożyczeń, słów pochodzących przeważnie z angielskiego, które zniekształca, przepuszcza przez swój, okrojony wobec zachodnich, schemat wymowy i wprowadza do powszechnego użycia. Obok rdzennie japońskich, groźnie brzmiących sformułowań używanych jeszcze przez samurajów, można spotkać swojskie (bądź prawie swojskie dla nas) „toraburu" (od angielskiego „trouble", kłopot), risuku (od „risk", ryzyko), czy „korabo" (od „collaboration", współpraca). To właśnie na takie słowa zwrócił szczególną uwagę pewien siedemdziesięciolatek, który pozwał japońską telewizję NHK.
Zbulwersowany zapożyczeniami, które zaśmiecają jego język Japończyk to Hoji Takahashi. Jego oburzenie nie jest powodem do zdziwienia, ponieważ Takahashi jest przewodniczącym organizacji dbającej o czystość japońskiego „Nihongo wo taisetsu ni suru kai". Dosłownie nazwa oznacza „Stowarzyszenie na rzecz poważnego traktowania języka japońskiego". Językowy purysta domagał się odszkodowania w wysokości 1,41 mln jenów, ponieważ według niego poprzez nowe słowa język stawał się coraz mniej zrozumiały, a co za tym idzie korzystanie z telewizji było ogromnie stresujące.