Zawsze zaskakiwał pan różnorodnością stylistyczną: soulem, eksperymentami, country czy konwencją americana. Skąd taki rozrzut?
Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że bierze się to z kryzysów mojej tożsamości, a bardziej serio, że szukam dla siebie nowych przestrzeni, żeby wciąż pobudzać wyobraźnię. Są ludzie, którzy słuchają jednego gatunku. Ja jestem bardzo specyficznym słuchaczem, lubię wiele muzycznych stylistyk. Zanim zacząłem pracować z Peterem Gabrielem, Bobem Dylanem i U2, nagrywałem z wieloma zespołami i miałem na koncie wiele płyt. Bardzo różnorodnych, zwłaszcza jeśli chodzi o wokalną stronę. Na przykład U2 nie mieli takich doświadczeń, a poszukiwali nowego brzmienia. Mogłem im wiele zaproponować, przecież uczyłem się też na błędach. Ważna była dla mnie współpraca z Rickiem Jamesem, który bardzo dużo zrobił dla brzmienia Motown i takich zespołów jak The Temptations czy Smokey Robinson. Będąc uczniem wielu wybitnych muzyków, sam mogłem nauczać.
Jak się zaczęła współpraca z U2?
Do biura Briana Eno przyszło zaproszenie do wyprodukowania kolejnej płyty U2, a on im odmówił. To nie były czasy, kiedy wszyscy słyszeli o U2. Ja ich w ogóle nie znałem. Ale postanowiliśmy posłuchać wstępnych nagrań. „Dzieciak ma ciekawy głos w wysokich rejestrach – powiedziałem o Bono. – Dajmy mu szansę”. Brian się upierał, że nie wyprodukuje już żadnej płyty. Jednak się spotkaliśmy. To były czarujące i inteligentne dzieciaki. Mogę tak powiedzieć, bo byłem osiem lat starszy! Brian Eno wykreował w U2 nową energię, oni zaś byli zmotywowani, żeby zrobić coś specjalnego, przełomowego. Lubiłem z Brianem ulepszać i wprowadzać w życie najbardziej szalone muzyczne idee, zwłaszcza te związane z proponowaniem nowego brzmienia, rewolucyjnych dźwięków. Robiliśmy to razem.
Uczynił pan z U2 zespół stadionowy.