Znakomity duet zaproponował w Sopocie coś w rodzaju opery w operze. Na scenie Opery Leśnej pojawił się na tle countrowej opery z udrapowaną kurtyną, rozświetloną girlandami oraz doświetloną niejako z kulis przez filmowe reflektory. On w szkarłatnej koszuli, z zaplecionymi w kok siwymi już włosami, w skórzanych czarnych spodniach i butach-kowbojkach, ona - w spektakularnym szarawym suknio-swetrze, wieczór należał bowiem raczej do rześkich.
To Plant był gospodarzem wieczoru i samcem alfa, choć z dochowaniem dżentelmeńskiego ceremoniału. Przedstawił „swoją przyjaciółkę” Alison, opowiadał jak przez kilkanaście lat układali drugą płytę „Raising The Roof”. Wspominając, że miał do czynienia z wieloma „elokwentnymi” muzykami – co było jednak lekko złośliwym ukłonem w stronę Jimmy’ego Page’a – wychwalał pod niebiosa instrumentalistów na scenie.