Uwagi na biletach, frapujące zawsze fanów, że na koncert nie można wnosić broni palnej i ostrych przedmiotów – niemieckich muzyków z Rammstein nie dotyczą. Zbroją się od połowy lat 90-tych, gdy upamiętnili nazwą 70 ofiar pokazów lotniczych w amerykańskiej bazie.
Największym ryzykantem jest klawiszowiec Christian Lorenz. To komiksowy profesorek-filut i okularnik, w połyskliwie złotym kosmicznym kostiumie - z zamiłowaniem do slapstickowego chodu i asynchronicznych tańców. Buster Keaton XXI wieku. W miejscu nie ustoi – może ma ADHD?, w każdym razie zainstalowano mu taśmę do treningów biegowych. Gra na klawiszach, ale cały czas jest w ruchu. Maszeruje, ale też z marszów się śmieje, wyczyniając najbardziej absurdalne gesty i wygibasy. Rozbawiłby najbardziej ponurą armię świata.
Lorenz musi uważać najpierw na nogi, a potem na ogniowe ataki wokalisty Tilla Lindemanna. Lorenz sam pakuje się do gigantycznego kotła, zaś Till pojawia się w kostiumie krwawego kucharza, ostrzącego noże. Eskaluje ataki na Christiana. Najpierw małym miotaczem ognia. Potem większym, a gdy klawiszowcowi w azbestowym kapeluszu nic się nie stało – Till celuje w kocioł z miotacza wielkości armaty. Tak wygląda twórczy wkład Ramstein w piekielno-kucharskie sceny z niemieckich widowisk jarmarcznych, cyrkowych oraz komicznych oper.
Jak przystało na niemieckie produkcje grozy, w czasie „Puppe” w gigantycznym wózku płonie dziecko. Muzycy noszą dystopijne kostiumy, mają makijaże ofiar wielkich katastrof albo Frankensteina. Co chwilę wybuchają fajerwerki - tuż przed fanami stojącymi przed sceną, na krawędziach ekranów oraz na wieżach rozstawionych daleko od sceny. Płoną również dwie wieżyce ponad sceną – trochę z „Władcy pierścieni”, a trochę z koszmarów gitarzystów – w kształcie gryfów. Nie raz nad stadionem unosiły się czarne chmury i można było pomyśleć, że płonie. Straż pożarna nie interweniowała. A gdy padał zimny deszcz – na chwilę robiło się cieplej.
Naprawdę duży wkład w show mają inżynierowie od substancji palnych. Na przykład wtedy, gdy wokalista nosi na plecach metalowy plecak, z którego języki ognia układające się w kształt pawiego ogona są blisko, by polizać (poparzyć?) gitarzystów. Ci stoją jednak pewni siebie, by w końcu odpowiedzieć pióropuszami ognia z gitar - w stronę Lindemanna. Zabawny był ogniowy efekt domina, gdy wokalista wystrzelił fajerwerki ponad głowami widzów, zaś zwrotna salwa poszła w stronę sceny z wież stojących daleko przy trybunach.