Gdyby dorobek pisarski Jerzego Narbutta ograniczyć do jednej – jedynej zresztą w jego obejmującej 19 książek bibliografii – powieści: „Ostatnia twarz portretu”, i tak autor zasługiwałby na honorowe miejsce w dziejach współczesnej literatury polskiejA przecież poza tą arcydzielną powieścią napisał kilka zbiorów znakomitych opowiadań, parę tomów wierszy, wreszcie mnóstwo artykułów i esejów, sukcesywnie wydawanych ostatnimi laty przez Wydawnictwo Unia Jerzego Skwary. Nie można powiedzieć, by ta twórczość pozostała całkowicie bez echa – w zeszłym roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył Jerzego Narbutta Komandorią Orderu Odrodzenia Polski. Ale poza, powiedziałbym, wtajemniczonymi, wciąż mało kto słyszał o tym pisarzu przez Waldemara Łysiaka nazwanym największym żyjącym myślicielem polskim, a przez Jerzego Biernackiego „Wielkim Zamilczanym”.
Przy czym, o dziwo, wymazywaniem twórczości Jerzego Narbutta z kart literatury polskiej nie zajmowali się wcale komuniści. A przynajmniej nie wyłącznie oni. Owszem, po podpisaniu przez pisarza w 1975 roku „Listu 59”, wyrażającego protest przeciwko projektowanym zmianom w Konstytucji PRL, objęty został zakazem druku. Ale publikował wtedy na łamach dopiero co powstałej prasy drugoobiegowej, w „Zapisie”, „Spotkaniach” i „Opinii”. I nie kto inny, a jego potencjalny kolega z „Zapisu” – Wiktor Woroszylski o mało co nie uniemożliwił druk „Ostatniej twarzy portretu”. Druk podziemny, bo tylko taki był wtedy możliwy. To prozatorskie arcydzieło dla twórcy pamiętnego tomu „Śmierci nie ma”, było „nadto patriotyczne”.
Nie przypominam tego, by jątrzyć rany sprzed ćwierć wieku, ale by – biorąc pod uwagę skutki Wielkiego Zamazywania (copyright: Zdzisław Najder) – nie uczestniczyć, jak pisał Narbutt, „w cudzej grze pozorów”. W szkicu „Misje dobrej woli” opowiadał o tym, jak na zjeździe Związku Literatów Polskich zwrócił się do niego Zbigniew Herbert, by złożył podpis pod kandydaturą Woroszylskiego. Gdy zdziwiony Jerzy Narbutt przypomniał stalinowską przeszłość tamtego, Herbert powiedzieć miał z zapałem: „Panie Jerzy! No dajmy im ten odpust zupełny!”.
„Nie byłem przekonany” – pisał autor „Wyrzuconego na brzeg życia”. – Nie byliśmy upoważnieni przez naród do udzielania komukolwiek odpustów zupełnych. Działalność Woroszylskiego jako trubadura sowietyzmu, była działaniem publicznym, a nigdzie dotąd Woroszylski nie złożył publicznego wyznania swej winy po zmianie swych poglądów. Wszelkie odpusty zupełne muszą być poprzedzone aktem skruchy – prywatnej w wypadku przewinień prywatnych, publicznej w przypadku przewinień publicznych. Jednak – podpisałem tę kandydaturę. (...) Później takich „kredytów” dałem Woroszylskiemu więcej, również z tą samą nadzieją na jego rozwój wewnętrzny. Naiwność swojej kalkulacji dostrzegłem zaraz po przystąpieniu do założonego przez Woroszylskiego podziemnego „Zapisu”, kiedy to pismo powstałe ze sprzeciwu wobec uzurpacji cenzury państwowej, samo – od pierwszego numeru! – dopuściło się uzurpacji cenzury wewnętrznej, usuwając zaproponowany przeze mnie fragment prozy, mówiący o Grobie Nieznanego Żołnierza, gdy z szóstego (czy siódmego? – już nie pamiętam) numeru „Zapisu” usunięto mój list do redakcji w obronie Pużaka, uznałem, że moja prywatna misja dobrej woli zakończyła się, gdyż kredyt zaufania spłynął z obdarzonego jak przysłowiowa woda z gęsi”.
Jerzy Narbutt urodził się w 1925 roku. Jego rodzicami byli Antoni Narbutt, dziennikarz – do wybuchu pierwszej wojny światowej, redaktor naczelny „Tygodnika Wileńskiego” – i Stanisława z Glińskich. Z tych Glińskich!