Jerzego Narbutta życie służebne

Po podpisaniu „Listu 59” Jerzy Narbutt został objęty zakazem druku. Publikował w drugim obiegu, lecz środowiska opozycyjne uważały, że jest „nadto patriotyczny” i, jak sam mówił, jego pisarstwo „życzliwie przemilczały”

Publikacja: 23.02.2008 03:13

Jerzego Narbutta życie służebne

Foto: tygodnik solidarność

Gdyby dorobek pisarski Jerzego Narbutta ograniczyć do jednej – jedynej zresztą w jego obejmującej 19 książek bibliografii – powieści: „Ostatnia twarz portretu”, i tak autor zasługiwałby na honorowe miejsce w dziejach współczesnej literatury polskiejA przecież poza tą arcydzielną powieścią napisał kilka zbiorów znakomitych opowiadań, parę tomów wierszy, wreszcie mnóstwo artykułów i esejów, sukcesywnie wydawanych ostatnimi laty przez Wydawnictwo Unia Jerzego Skwary. Nie można powiedzieć, by ta twórczość pozostała całkowicie bez echa – w zeszłym roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył Jerzego Narbutta Komandorią Orderu Odrodzenia Polski. Ale poza, powiedziałbym, wtajemniczonymi, wciąż mało kto słyszał o tym pisarzu przez Waldemara Łysiaka nazwanym największym żyjącym myślicielem polskim, a przez Jerzego Biernackiego „Wielkim Zamilczanym”.

Przy czym, o dziwo, wymazywaniem twórczości Jerzego Narbutta z kart literatury polskiej nie zajmowali się wcale komuniści. A przynajmniej nie wyłącznie oni. Owszem, po podpisaniu przez pisarza w 1975 roku „Listu 59”, wyrażającego protest przeciwko projektowanym zmianom w Konstytucji PRL, objęty został zakazem druku. Ale publikował wtedy na łamach dopiero co powstałej prasy drugoobiegowej, w „Zapisie”, „Spotkaniach” i „Opinii”. I nie kto inny, a jego potencjalny kolega z „Zapisu” – Wiktor Woroszylski o mało co nie uniemożliwił druk „Ostatniej twarzy portretu”. Druk podziemny, bo tylko taki był wtedy możliwy. To prozatorskie arcydzieło dla twórcy pamiętnego tomu „Śmierci nie ma”, było „nadto patriotyczne”.

Nie przypominam tego, by jątrzyć rany sprzed ćwierć wieku, ale by – biorąc pod uwagę skutki Wielkiego Zamazywania (copyright: Zdzisław Najder) – nie uczestniczyć, jak pisał Narbutt, „w cudzej grze pozorów”. W szkicu „Misje dobrej woli” opowiadał o tym, jak na zjeździe Związku Literatów Polskich zwrócił się do niego Zbigniew Herbert, by złożył podpis pod kandydaturą Woroszylskiego. Gdy zdziwiony Jerzy Narbutt przypomniał stalinowską przeszłość tamtego, Herbert powiedzieć miał z zapałem: „Panie Jerzy! No dajmy im ten odpust zupełny!”.

„Nie byłem przekonany” – pisał autor „Wyrzuconego na brzeg życia”. – Nie byliśmy upoważnieni przez naród do udzielania komukolwiek odpustów zupełnych. Działalność Woroszylskiego jako trubadura sowietyzmu, była działaniem publicznym, a nigdzie dotąd Woroszylski nie złożył publicznego wyznania swej winy po zmianie swych poglądów. Wszelkie odpusty zupełne muszą być poprzedzone aktem skruchy – prywatnej w wypadku przewinień prywatnych, publicznej w przypadku przewinień publicznych. Jednak – podpisałem tę kandydaturę. (...) Później takich „kredytów” dałem Woroszylskiemu więcej, również z tą samą nadzieją na jego rozwój wewnętrzny. Naiwność swojej kalkulacji dostrzegłem zaraz po przystąpieniu do założonego przez Woroszylskiego podziemnego „Zapisu”, kiedy to pismo powstałe ze sprzeciwu wobec uzurpacji cenzury państwowej, samo – od pierwszego numeru! – dopuściło się uzurpacji cenzury wewnętrznej, usuwając zaproponowany przeze mnie fragment prozy, mówiący o Grobie Nieznanego Żołnierza, gdy z szóstego (czy siódmego? – już nie pamiętam) numeru „Zapisu” usunięto mój list do redakcji w obronie Pużaka, uznałem, że moja prywatna misja dobrej woli zakończyła się, gdyż kredyt zaufania spłynął z obdarzonego jak przysłowiowa woda z gęsi”.

Jerzy Narbutt urodził się w 1925 roku. Jego rodzicami byli Antoni Narbutt, dziennikarz – do wybuchu pierwszej wojny światowej, redaktor naczelny „Tygodnika Wileńskiego” – i Stanisława z Glińskich. Z tych Glińskich!

Lekkomyślność ojca sprawiła, że rodzina znalazła się w dramatycznej sytuacji materialnej. Jerzy Narbutt wspomina, jak wielkim wyrzeczeniem dla matki było zapewnienie dzieciom corocznych wakacji. Kiedyś na wsi kieleckiej, „dokąd zjechaliśmy za grosze”, na mszy Stanisława Narbutt usiadła, za zgodą proboszcza, w pustej kolatorskiej ławce fundatorów kościoła: „... nagle z zakrystii wyszła wyelegantowana dama z dwojgiem małych chłopców w moim wieku. Spojrzała na matkę z prawdziwie miażdżącą pogardą. Wytrawnym wzrokiem otaksowała jej ubranie, a co za tym szło automatycznie – jej pozycję społeczną. „Jak pani śmiała zajmować tę ławkę? Proszę natychmiast ją opuścić”. Matka, zupełnie biała na twarzy, wzięła mnie za rękę, powiedziała „przepraszam” i uklękła na posadzce tuż obok ławki.

Po latach w Domu Pracy Twórczej w Oborach, gdy Jerzy Narbutt wygłosił jakąś pochwalę II Rzeczypospolitej, usłyszał od jednego z pisarzy: „Dobrze panu mówić, gdy żył pan wtedy w swych latyfundiach”. „Herbert, który wiedział o mojej biedzie – cytuję szkic „Powtórka” z „Gałązki rozmarynu” – prychnął tłumionym śmiechem i powiedział do mnie: „Idę na spacer”. Wyszliśmy na taras przed pałacem, a Herbert huknął potężnym głosem: „Precz z bolszewikami!”.

Dziad pisarza Ferdynand Narbutt był uczestnikiem powstania styczniowego, w którym walczył w oddziale swojego kuzyna Ludwika Narbutta. W powstaniu warszawskim wzięli udział bracia Jerzego Narbutta. On – nie. To była i wciąż jest dla niego, zaprzyjaźnionego z wieloma AK-owcami, w tym z Tadeuszem „Zośką” Zawadzkim, ważna, bolesna sprawa. Nieprzypadkowo cytuje w jednym ze szkiców Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego, który wybuchnął kiedyś: „Dlaczego nie mogę choćby prać onuc tym legionistom Ziuka?”. To był i problem tego, jak sam się Jerzy Narbutt nazywał, „zdechlaka”. Wielokrotnie prostował przypisywane mu zasługi konspiracyjne, choć na każdym kroku nie dawał zapominać o powstańczej przeszłości braci: „Powstańcem Warszawy był mój starszy brat Olgierd, ps. Tyber, który walczył przy barykadzie u wylotu ulicy Widok, przedtem ubezpieczał zdobyty lokal „Żywca” na rogu Marszałkowskiej, wreszcie pełnił skromną, ale rzeczywistą straż przy ochronie lokalnego dowództwa przy ulicy Boduena 4. Żołnierzem Okręgu Wileńskiego AK był drugi z mych braci Witold, ps. Winart, który pracował w łączności przykolejowej, a później był więźniem obozu w Kazachstanie, gdzie przesiedział dziesięć lat przedłużonych o dodatkową dekadę przymusowego „posielenia”. A więc oni – tak! Ale nie ja. Owszem, przeżywałem początkowy entuzjazm powstania oraz późniejsze jego piekło przez całe 63 dni, ale wyłącznie jako cywil. Tak, byłem udręczony jak wszyscy. Głodny jak wszyscy. Straszliwie brudny jak wielu. O tyle tylko w gorszym położeniu od innych, że ponadto chory”.

Powstanie stało się dla niego życiową cezurą. Nigdy nie kwestionował jego zasadności, przypominając „pragmatykom”, że według niemieckich planów cała ludność stolicy Polski miała być wymordowana w Konzentrationslager Warschau. Wybuch powstania zapobiegł realizacji tego planu. A rozkaz wydany przez Komendę Główną AK – pisze Jerzy Narbutt – „był trafny tak politycznie, jak militarnie. Militarnie był trafny dlatego, że uprzedzał o jeden dzień wielką akcję niemiecką (wiadomość o tej akcji, wzorowanej na walkach z gettem, a zaplanowanej przez Niemców na 2 sierpnia, otrzymał gen. Bór-Komorowski 31 lipca od wtyczki pracującej dla nas w gestapo, jak relacjonuje to Dryja-Wysocki). Politycznie był trafny z tej racji, że narodowi, który przechodził w tym momencie z jednej okupacji pod drugą, została tylko jedna droga: zaprotestować przeciw gwałceniu jego praw tak wobec wrogów, jak i wobec zdradzieckich aliantów”.

W polemicznym artykule przeciwstawił się Narbutt sławnemu tekstowi w „Tygodniku Powszechnym” Jana Błońskiego o bierności Polaków wobec walczącego getta warszawskiego. „Gdy zacytowałem relację gen. Bora-Komorowskiego z jego książki „Armia Podziemna”, iż bierność tę narzucili nam sami Żydzi przez swych przywódców z Czerniakowem na czele, odrzucający plan Komendy Głównej AK (plan przeprowadzenia z zewnątrz szerokiej akcji militarnej w obronie Żydów), a nawet zabraniający nam podejmowania takiej akcji – to Jerzy Turowicz odmówił druku mojej polemiki i oszczerstwo Błońskiego o bierności Polaków nie mogło być publicznie zdemaskowane”.

Po wojnie ze względów politycznych odmówił odbycia służby wojskowej. Biorąc pod uwagę jego stan zdrowia (gruźlica włóknista, chroniczny stan zapalny jelit, rozwijająca się białaczka), jego wcielenie do wojska byłoby i tak absurdalne, ale przez kilka lat ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem. Aresztowany w 1953 roku, poddany został kilkumiesięcznemu śledztwu. Po zwolnieniu, zagrożony powtórnym aresztowaniem, znalazł azyl w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Następnie przez kilka lat prowadził kiosk na Poczcie Głównej w Warszawie: „Udręczona Polska przewijała się przede mną, a ja pakowałem i słuchałem”.

Poznał wtedy, między innymi, Jerzego Zawieyskiego, który „protestując przeciw zaistniałej w Polsce sytuacji, wycofał się z czynnego życia literackiego i pisał do szuflady. Ponieważ nie zarabiał, obiady przynoszono mu w menażkach z pobliskiego klasztoru na Racławickiej. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, zwłaszcza o jego kolegach literatach. Tylko dla postawy Parandowskiego i Herberta miał uznanie. O „Popiele i diamencie” Andrzejewskiego powiedział krótko: „Świetna, drańska powieść”. Na moje zdziwienie konformizmem Iwaszkiewicza, odpowiedział: „Proszę pana, gdy się chce żyć we własnym, nieupaństwowionym dworze w Stawiskach i mieć pieniądze na szaleństwa w Paryżu, to za to trzeba czymś płacić. To proste”.

Na przełomie lat 50. i 60. brał Narbutt udział w seminarium doktorskim prof. Władysława Tatarkiewicza. To doświadczenie ostatecznie ukształtowało jego światopogląd. Jednak obowiązki rodzinne, nie życie, a wegetacja na poziomie nędzy, jak również choroby sprawiły, że nie mógł Narbutt normalnie uczyć się, „moje studiowanie musiało być studiowaniem z doskoku”. A profesor Tatarkiewicz temu swojemu uczniowi przynosił do jego nory na Chłodnej żywność, pomagał mu też finansowo.... Długo martwił się różnymi biedami mego życia. Chwaląc zaradność, krytykował mój brak stabilizacji materialnej. W końcu jednak powiedział: „No, tak – jeśli traktuje się życie służebnie, nie zawsze można myśleć o stabilizacji”.

Jerzy Narbutt pisał:

Mam tylko gołe ciało moje i to życie

w prawdzie

co nie ułatwia życia. To życie

w prawdzie,

z którego się natrząsają,

szturchając się łokciami

i zwą mnie ironicznie: „Nasz

książę niezłomny...”.

„Rzecz jasna – komentował ten wiersz Jerzy Biernacki – taka postawa ma swoją cenę, w przypadku Narbutta jest to, jak sam napisał, wyrzucenie na brzeg życia, a ponadto skrajne ubóstwo, życie przez wiele lat w nieogrzewanej norze i zwyczajny, wstrętny, niepokonany głód. Ale Księciem Niezłomnym jest bez ironii i autoironii. Księciem słowa, mówiącego prawdę z miłością (lub przynajmniej z wyrozumiałością, której nie ma tylko dla występnych) słowa, które jest jak czyn. To najwyższa miara”.

W 1976 roku lokum Narbutta na Chłodnej poszło do rozbiórki, a on otrzymał mieszkanie na Służewie z tak imi luksusami jak centralne ogrzewanie, gaz i ciepła woda. Niejako przy okazji dostał też zakaz druku.

Pięć lat później organizował spotkania poetyckie w kościele oo. Kapucynów przy ulicy Miodowej w Warszawie. Nieco wcześniej napisał tekst pieśni „Solidarni”, którą dopiero 2 grudnia 2000 roku Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” przyjął za swój hymn:

Solidarni

nasz jest ten dzień,

a jutro jest nieznane,

lecz róbmy tak,

jak gdyby nasz był wiek –

pod wolny kraj

spokojnie kładź fundament.

Kto zna ten hymn, a warto pamiętać, że „Solidarność” z 1980 roku liczyła sobie 10 milionów członków? „Ukradziono nam tę rewolucję – pisał Jerzy Narbutt – nie dopuszczając do realizacji stawianych przez „Solidarność” celów. Kosmopolici z KOR, którzy do „Solidarności” wdarli się bocznymi drzwiami, zwekslowali spontaniczny wehikuł historii na boczny tor własnych, ciemnych interesów. To, co obecnie dzieje się w pseudosolidarnościowych kręgach skupionych wokół „Gazety Wyborczej”, jest wszystkim, co kto chce, tylko nie pierwotnym etosem Solidarności”.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Jerzy Narbutt ukrywał w klasztorach w Serpelicach nad Bugiem i w Lubartowie: „Starałem się nie próżnować: sprzątałem kościół, porządkowałem refektarz, szorowałem klozety”. Chodził w habicie, w którym co pewien czas przyjeżdżał do Lublina, gdzie w klasztorze przy Krakowskim Przedmieściu wygłaszał odczyty historyczne. Nie było ich wiele... „Do ojca Leona, gwardiana klasztoru, przyszli wiadomi „panowie” i grzecznie poprosili: „Wszystko dobrze, tylko niech nie mówi do studentów ten brat Jerzy”„.

A czym „brat Jerzy” aż tak bulwersować mógł lubelskich żaków? Czyżby, na przykład, swoim zdaniem na temat Witolda Gombrowicza: „... nawet nie zdawał sobie sprawy, że dokonuje czegoś w rodzaju samobójstwa psychicznego”. Czy może Henryka Sienkiewicza, o którym pisał w 1974 roku w głośnym tekście opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym”: „Bohaterstwo Sienkiewiczowskich „bohaterskich głupców” nie mogło nigdy zadowolić pięknoduchów: nie było ani tytanicznym przezwyciężającym bezsens, uporem Syzyfa, ani bogoburczą odwagą Prometeusza, szturmującego bramy raju, tylko bardzo zwyczajnym przekonaniem, że są rzeczy ważniejsze od nas samych – oraz bardzo nadzwyczajnym wysiłkiem, by tym ważniejszym rzeczom służyć najwydatniej. Strasznie to mizerne – ja rozumiem – ale to tym mizernym postawom, nie tylko Prometeuszom, zawdzięczamy, że istnieje świat. (...) To „bohaterskim głupcom” Sienkiewicza, a nie kolaborującym z najeźdźcą, uczonym arianom, zawdzięczamy, że do rozbioru Polski nie doszło już wtedy. W sto lat później głupców (i to bardzo uczonych) przybyło, ale bohaterów – na zwyczajną, nie prometejską miarę – zabrakło”.

No nie, powie ktoś, takie, a choćby i jeszcze bardziej kontrowersyjne sądy o pisarzach sprzed pół albo i całego wieku nie mogły przecież spowodować zamilczenia twórczości Jerzego Narbutta. Niestety, tak właśnie było. Oto – czytamy u Narbutta – „Blok-Notes” Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza opublikował wynik prac białoruskiego historyka, który ustalił, że – wbrew plotce – matka naszego wieszcza nie była pochodzenia żydowskiego (jeśli – to tatarskiego). Zdawałoby się, że ustalenie źródłowe winno zakończyć sprawę. A, gdzie tam! Janusz Odrowąż-Pieniążek, dyrektor muzeum, pokazał mi list, jaki otrzymał od znanego publicysty – list prawdziwie kuriozalny, ale właśnie bardzo typowy. Oto publicysta napisał, że i tak nie jest to ważne, jak było naprawdę, bo ważne jest to jak wolelibyśmy, aby było. Jak więc Państwo widzą, gust ma decydować o naszym stosunku do stanów faktycznych. Dotychczas w ten sposób „rozumowały” jedynie dzieci i kobiety (te ostatnie, naturalnie, nie wszystkie). Dziś „rozumieją” tak publicyści. Odrowąż-Pieniążk powiedział: „To jest akurat to, o czym pan ciągle pisze w swych książkach”. A, owszem – piszę. Ale to jest gadanie do lamp”.

Giełda literacka – pisze Jerzy Narbutt – nigdy mnie nie rozpieszczała. Wszystko, co napisałem i wydałem, zostało życzliwie przemilczane. (...) Kręgi opozycyjne nie krytykowały moich utworów, ale właśnie życzliwie je przemilczały. Cóż – nie byłem swój. Gorzej: atakowałem sitwowość i kosmopolityzm. Najgorsze: wykazywałem hucpowatość sitwy. Rezultat? Nie istniałem. I nie istnieję dotychczas. Sitwa zna bowiem tylko jedno kryterium estetyczne: swój czy nie swój? Jak swój, to choćby był żałosnym grafomanem, będzie miał nagłośnione nazwisko. „Taki pejzaż” – jak śpiewa Ewa Demarczyk.

Pejzaż, rzeczywiście, znany jest aż za dobrze. Ale warto wiedzieć, że Narbutt, identyfikujący się ze środowiskiem w swoim czasie wydającym „Ład”, w 1957 roku przystąpił do współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. „Dość szybko zorientowałem się, że pismo nie było wolne od – na razie – głęboko skrywanego antypolonizmu i wcale nieskrywanej niechęci do polskiej religijności ludowej oraz do jej mądrego rzecznika w osobie kardynała Wyszyńskiego. Prócz tego była to grupa minimalistów programowych. Gdy na spotkaniu u pani Anieli Urbanowiczowej (spotykała się tam co tydzień tzw. warszawska redakcja „TP”) krytykowałem „Tygodnik” za jego nijakość i powiedziałem: „Tu każda stronica powinna walczyć!” – Władysław Bartoszewski wzruszył ramionami: „Zacznijmy od tego, że oni wcale nie chcą walczyć”. Miał rację. Obaj byliśmy świadomi ich minimalizmu i ich bierności, i ta właśnie świadomość sprawiła, że stanowiliśmy w „Tygodniku Powszechnym” coś w rodzaju opozycji wewnętrznej. Ale na żadne nasze monity redakcja krakowska nie reagowała. W końcu, zdenerwowany naszą „frondą” Turowicz przysłał chłodny list, w którym wylał nam na głowy kubełek zimnej wody. Pisał: „Nie po to powoływaliśmy redakcję warszawską, aby nam korygowała profil naszego pisma”. Odpowiedziałem na to rezygnacją z udziału w redakcji warszawskiej. „Kibicowania nie lubię” – napisałem Turowiczowi. Szybko po moim odejściu redakcja warszawska rozleciała się. Najpierw przestał w niej bywać Władek Bartoszewski, później zrobili to inni i pani Urbanowiczowa pozostała jedynym filarem. Władek nie lubi dziś, gdy mu tę jego opozycyjność względem „TP” publicznie przypominam, choć przecież wie dobrze, że tak było”.

We wprowadzeniu do książki „Żniwo lat pięćdziesięciu” sumującej jego literackie i publicystyczne dokonania Jerzy Narbutt wylicza: „Byłem skrupulatnie przemilczany”, „Byłem także – i jestem – niemodny”, ale „w toczącej się obecnie bitwie o Polskę możemy przechylić szalę i sprawić, by było w niej więcej Polski tylko o tyle, o ile będzie więcej prawdy”.

Gdyby dorobek pisarski Jerzego Narbutta ograniczyć do jednej – jedynej zresztą w jego obejmującej 19 książek bibliografii – powieści: „Ostatnia twarz portretu”, i tak autor zasługiwałby na honorowe miejsce w dziejach współczesnej literatury polskiejA przecież poza tą arcydzielną powieścią napisał kilka zbiorów znakomitych opowiadań, parę tomów wierszy, wreszcie mnóstwo artykułów i esejów, sukcesywnie wydawanych ostatnimi laty przez Wydawnictwo Unia Jerzego Skwary. Nie można powiedzieć, by ta twórczość pozostała całkowicie bez echa – w zeszłym roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył Jerzego Narbutta Komandorią Orderu Odrodzenia Polski. Ale poza, powiedziałbym, wtajemniczonymi, wciąż mało kto słyszał o tym pisarzu przez Waldemara Łysiaka nazwanym największym żyjącym myślicielem polskim, a przez Jerzego Biernackiego „Wielkim Zamilczanym”.

Pozostało 95% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski