Wyjątkowo ascetyczna koncepcja. W odizolowanej mrocznej przestrzeni – cztery duże ekrany; pomiędzy nimi – ściany luster. Na plazmach widać w ogromnym zbliżeniu twarze, co chwila inną. Różne rasy, wiek, wygląd. Wszyscy zarejestrowani na filmie słuchają czegoś w skupieniu, z wielkim przejęciem. Niektórzy nawet bezgłośnie płaczą. Ale co jest tego przyczyną, nie wiadomo. Projekcji towarzyszy nieokreślony szum, spod którego przebijają niezrozumiałe strzępki zdań. Cały tekst, bez zakłóceń, słychać w słuchawkach, w różnych wersjach językowych. Emitowany jest też z głośnika na zewnątrz instalacji: Andrzej Seweryn czyta fragment książki Grossa – relację Szmula Wasersztajna z mordu Żydów w Jedwabnem w lipcu 1941 roku.
I to właściwie najważniejsza część instalacji. Widziałam zasłuchanych ludzi, siedzących na zewnątrz sali, gdzie odbywa się projekcja. Na ich twarzach malowały się uczucia podobne do tych, które obserwowałam na obliczach sfilmowanych osób. Wniosek? Obraz okazał się bezradny wobec zbrodni. Z samego filmu nic nie wynikało. Nie przekonuje mnie zastosowanie luster – że niby widzowie pojawiający się w przestrzeni instalacji stają się jej współbohaterami, wzmacniają wymowę pracy własnymi reakcjami, swoją obecnością. Naciągana interpretacja. O magiczno-symbolicznym działaniu luster napisano już chyba wszystko. W tym przypadku równie dobrze emitowane obrazy mogłyby wyłaniać się z ciemności. Ba, można by je w ogóle wyeliminować. Bo tak naprawdę na wyobraźnię i emocje działają słowa.
Jedyny przejmujący pomnik ku czci ofiar Holokaustu powstał w Berlinie. Genialnie oddaje przerażającą grozę Zagłady. Jego autor, amerykański architekt żydowskiego pochodzenia Peter Eisenman, zaniechał jakichkolwiek skojarzeń z ludzką postacią. Zamiast tego użył neutralnych, pozbawionych znaczeń betonowych brył. Ponad 2000 szarych, nieco krzywawych prostopadłościanów różnej wysokości ustawionych w równych szeregach. Jak domy przy ulicach. Z daleka teren zdaje się na poziomie ulicy. Ale wystarczy wejść kilka metrów pomiędzy bloki i człowiek niespodziewanie niknie. Jakby zapadł się pod ziemię. Okazuje się, że podłoże opuszcza się znacznie niżej od poziomu otaczającego terenu. A betonowe bryły są znacznie wyższe, niż to się pierwotnie wydaje. Nawet najwyższy mężczyzna staje się niewidoczny. Obserwowałam malca, który nieopatrznie odłączył się od matki, próbując bawić się z nią w chowanego. Nieoczekiwanie znalazł się wśród obcego, wrogiego labiryntu, z którego nie potrafił znaleźć drogi wyjścia. Nie zapomnę jego rozpaczliwego krzyku „Mammy!”. Sama też straciłam orientację w kierunkach. Wyszłam spomiędzy bloków spocona. Od tej pory nigdy nie odważyłam się zagłębić w ściany pomnika. Tego doświadczenia nie zapomnę do końca życia.
Podobną siłę ma tylko dokument, literatura faktu. Z relacjami w książce Grossa nie ma dyskusji. Jest przerażająca, dobijająca. Literatura piękna zawsze wypada słabiej. Zwłaszcza gdy autor – tak jak Józef Hen – usiłuje zakończyć rzecz happy endem. „Pingpongista”, powieść ukończona jesienią ubiegłego roku, obecna już na naszym rynku, jest próbą spojrzenia na przeszłość sprzed 66 lat ze współczesnej perspektywy. W miejscu zbrodni (Jedwabne ukryte pod nazwą Cheremec) spotykają się naoczni świadkowie, winni i niewinni, ofiary i oprawcy. A także ci, którzy usiłowali zachować neutralność, lecz też są ubrudzeni zbrodnią. Głos zabierają również ci, których wówczas nie było na świecie. Protagoniści to przybyły z Ameryki sędzia (nomen omen) Mike Murphy, niegdyś Michał Dembina, i Waldek Butrym, starzec nad grobem stojący, lecz wciąż bezwzględny i niezdolny do skruchy. Między nimi rozgrywa się pojedynek. Na sumienia. Wynik remisowy. Żaden nie przekonał przeciwnika, nie znalazł argumentów. Jest jeszcze ksiądz Ziemowit, wiekowy i, jak się okazuje, nie zawsze potrafiący sprostać kapłańskim powinnościom. W epizodzie pojawia się kolejna ważna persona – prostytutka Malina. To ona daje sędziemu lekcję etyki, jednocześnie skłaniając go do zweryfikowania życiowych wyborów. Złote serce, bystry umysł i prosty kręgosłup moralny – jak na mój gust zbyt banalny stereotyp. Dookoła tzw. samo życie – jedni zdają maturę, inni nawiązują romanse, jeszcze inni starają się po prostu uczciwie pracować. Ale upiory przeszłości mieszają wszystkim plany. Nadzieję, choć nikłą, na „odczynienie zła” daje kulminacyjne wydarzenie: odsłonięcie pomnika pomordowanych Żydów przez polskich sąsiadów.
Choć zakończenie wydaje mi się przesadnie optymistyczne, znalazłam w „Pingpongiście” kapitalne momenty. Do najbardziej przejmujących należą rozmowy księdza Ziemowita z Michałem-Mikiem. Rozważania o istocie dobra i zła. Bestialstwo jest zaraźliwe – do takiej konstatacji prowadzą sędziego wieloletnie obserwacje i zawodowe doświadczenie. A co z dobrocią?
„Dobroci trzeba się uczyć. Nabierając doświadczeń. Muszą zrozumieć, że dobroć jest bardziej higieniczna niż złość. Owszem, można się nią zarazić, ale to trudniejsze. Trudniej się ta słabość w naszym organizmie przyjmuje – uważa Murphy. Ksiądz wie, dlaczego tak się dzieje: – Za dużo mamy przeciwciał. Pycha, próżność i tak dalej. Siedem co najmniej”.