Był rok 1974. Na zajęcia drugiego roku polonistyki nazwane „współczesnym życiem literackim”, zwykle średnio ciekawe, prowadzący magister Marian Śliwiński przyszedł jak zwykle z książką pod pachą. Mruknął: „dzień dobry”, i od razu zaczął czytać. Wiersz po wierszu. Od początku do końca przeczytał całą książkę, niezbyt długą zresztą. Potem popatrzył na nas, siedzących w sali, postukał palcem w okładkę tomiku i powiedział:
– Jest życie literackie i jest literatura. To pierwsze jest nic niewarte, ta druga... – zawiesił głos – może być właśnie taka. Nic więcej nie mam wam do powiedzenia.
Po zajęciach pojechałem do księgarni. Miałem szczęście, kupiłem ostatni egzemplarz „Pana Cogito” Zbigniewa Herberta. Najwybitniejszy tom poezji polskiej, jaki wyszedł za mojego życia. Po dziś dzień.
Nie znajduję innego odpowiedniego określenia na moje ówczesne odebranie tych wierszy jak olśnienie. Tym większe, że Herbert nie był wcale ulubieńcem mojego pokolenia. Tego, wtedy 50-letniego poetę uważaliśmy za żywego klasyka, zanurzonego w antyku, roztrząsającego problemy moralne przynależne raczej bogom i herosom niż ludziom. A już zwłaszcza ludziom żyjącym „tu i teraz”, w peerelowskiej krainie mającej się już lada dzień, już za chwilę zmienić w „drugą Polskę” za sprawą miłościwie nam panującego towarzysza Edwarda Gierka, poufale zwanego Sztygarem.
Sprzeciw Zbigniewa Herberta wobec totalitaryzmu, jego udział w raczkującej opozycji demokratycznej, podpis pod Listem 15 będącym wyrazem zaniepokojenia położeniem Polaków w Związku Sowieckim nie były tajemnicą. Ale postawa poety nie przekładała się wprost na jego twórczość, tak przynajmniej uważało wielu z nas.