Pan Cogito spogląda losowi prosto w oczy

Tak jak Kartezjusz zajmował się myśleniem, tak Herbert postanowił swoją poezją dopełnić jego filozofię o problemy moralności. Czuł się pełnoprawnym dziedzicem Zachodu i pewnie dlatego nie pozostawał wobec niego bezkrytyczny.

Aktualizacja: 02.08.2008 09:34 Publikacja: 02.08.2008 02:38

Pan Cogito spogląda losowi prosto w oczy

Foto: Forum

Był rok 1974. Na zajęcia drugiego roku polonistyki nazwane „współczesnym życiem literackim”, zwykle średnio ciekawe, prowadzący magister Marian Śliwiński przyszedł jak zwykle z książką pod pachą. Mruknął: „dzień dobry”, i od razu zaczął czytać. Wiersz po wierszu. Od początku do końca przeczytał całą książkę, niezbyt długą zresztą. Potem popatrzył na nas, siedzących w sali, postukał palcem w okładkę tomiku i powiedział:

– Jest życie literackie i jest literatura. To pierwsze jest nic niewarte, ta druga... – zawiesił głos – może być właśnie taka. Nic więcej nie mam wam do powiedzenia.

Po zajęciach pojechałem do księgarni. Miałem szczęście, kupiłem ostatni egzemplarz „Pana Cogito” Zbigniewa Herberta. Najwybitniejszy tom poezji polskiej, jaki wyszedł za mojego życia. Po dziś dzień.

Nie znajduję innego odpowiedniego określenia na moje ówczesne odebranie tych wierszy jak olśnienie. Tym większe, że Herbert nie był wcale ulubieńcem mojego pokolenia. Tego, wtedy 50-letniego poetę uważaliśmy za żywego klasyka, zanurzonego w antyku, roztrząsającego problemy moralne przynależne raczej bogom i herosom niż ludziom. A już zwłaszcza ludziom żyjącym „tu i teraz”, w peerelowskiej krainie mającej się już lada dzień, już za chwilę zmienić w „drugą Polskę” za sprawą miłościwie nam panującego towarzysza Edwarda Gierka, poufale zwanego Sztygarem.

Sprzeciw Zbigniewa Herberta wobec totalitaryzmu, jego udział w raczkującej opozycji demokratycznej, podpis pod Listem 15 będącym wyrazem zaniepokojenia położeniem Polaków w Związku Sowieckim nie były tajemnicą. Ale postawa poety nie przekładała się wprost na jego twórczość, tak przynajmniej uważało wielu z nas.

Szczytem nieporozumienia (jeśli tak to można nazwać) było zaatakowanie Herberta przez Juliana Kornhausera w firmowanym wspólnie z Adamem Zagajewskim publicystyczno-krytycznym tomie „Świat nie przedstawiony” (1973). Kornhauser, świetnie zapowiadający się w tamte dni młody poeta, w szkicu „Herbert: z odległej prowincji” zarzucał autorowi „Studium przedmiotu” oderwanie się od rzeczywistości i opisywanie jej poprzez historyczny kostium, operowanie symbolem, a nie konkretem, olimpijskość, a przy tym mocno naiwne zauroczenie kulturą Zachodu, rzekomo widzianą – właśnie – oczyma prowincjusza.

Można to skomentować, jedynie przywołując określenie Herberta jego wyjazdów na Zachód – „zapasy ze światem”. Bo i były to zapasy, także i w sensie dosłownym, biorąc pod uwagę sytuację materialną poety, który w pierwsze podróże na Zachód wyruszał ze 100 dolarami w kieszeni. Zachodu tego czuł się pełnoprawnym dziedzicem i pewnie dlatego nie pozostawał wobec niego bezkrytyczny.

To zresztą charakterystyczne dla autora „Pana Cogito”, że opowiadając się zawsze za wartościami demokratycznymi i nienawidząc komunizmu, dostrzegał ujemne strony antagonistycznego systemu, całą bezduszność kapitalizmu.

Należy pamiętać, kiedy i gdzie, w jakich okolicznościach powstawał „Pan Cogito”. Otóż miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych, gdzie Herbert w końcu 1970 roku zaczął wykładać na Stanowym Uniwersytecie Kalifornijskim. W akademickiej Ameryce, wstrząsanej akurat młodzieżową, lewicową rewoltą, polski poeta stanął zdecydowanie po stronie drogich mu tradycyjnych wartości. Uczynił to tak skutecznie, że grupa studentów wydała pismo literackie „Mr. Cogito”, dedykowane oczywiście Herbertowi.

W tamtej atmosferze jednakże, gdyby poeta wprost prezentował swoje poglądy, zostałby pewnie uznany za niereformowalnego wstecznika i nie miałby czego szukać wśród robiących „postępowe” miny amerykańskich intelektualistów. Ale Herbert wymyślił sobie Pana Cogito, dojrzałego spadkobiercę myśli kartezjańskiej, kogoś nieco staroświeckiego, ze skłonnością do autorefleksji, zachowującego daleko posunięty sceptycyzm w stosunku do m.in. modnej muzyki rockowej, fascynacji gnozą i magią.

Artur Sandauer orzekł, że Herbertowski Pan Cogito jest krewnym Pana Teste Paula Valery’ego, a nawet bezceremonialnie zarzucił polskiemu poecie naśladownictwo. Inni krytycy, powtarzając tezę Sandauera niczym aksjomat, podsuwali inne wzory: a to Michaux, to znów Brechta, Eliota czy Pounda. Nawet Ryszard Przybylski, który – zdaje się – był pierwszym, kogo ten cykl 40 wierszy Herberta autentycznie olśnił, poszukiwał rozmaitych patronów tej poezji. Ale to Przybylski podkreślił heroiczny rys tej liryki, pisząc: „Tom Herberta wieńczy rozpaczliwą i wspaniałą walkę całego humanistycznego nurtu naszej powojennej poezji o człowieka-osobę”. Otóż właśnie, Pan Cogito nie jest „czystą myślą”, to człowiek z krwi i kości, z tym że choć niemało mówi o swojej fizyczności, nie da się jej przedstawić.

Dlatego karkołomnym zadaniem było przeniesienie „Pana Cogito” na scenę, co zresztą ma swą odrębną historię. Najbardziej znany jest tu przypadek Tadeusza Malaka, reżysera, który w 1976 roku chciał przedstawić te wiersze w spektaklu w Starym Teatrze w Krakowie. Okazało się to niemożliwe: Herbert po podpisaniu „Memoriału 59”, protestu przeciw planowanym zmianom w Konstytucji PRL jeszcze ściślej wiążącym Polskę ze Związkiem Sowieckim, objęty został czasowym (do marca 1977 r.) zakazem druku.

Do premiery przedstawienia „Powrót Pana Cogito” doszło dopiero w roku 1981, w okresie karnawału „Solidarności”. Ale wtedy „Przesłanie Pana Cogito” stało się już najczęściej deklamowanym na solidarnościowych wiecach wierszem, a jego autor awansował do roli poety narodowego.

Tak jak Kartezjusz zajmował się myśleniem, tak Herbert postanowił swoją poezją dopełnić jego filozofię o problemy moralności. Z tego punktu widzenia najważniejsze w tomie są dwa wiersze – „Pan Cogito o postawie wyprostowanej” i „Przesłanie Pana Cogito”. W pierwszym z nich Pan Cogito wciela się w mieszkańca starożytnej Utyki, której „obywatele/ nie chcą się bronić” i „uczęszczają na przyspieszone kursy/ padania na kolana”. Utyka – jak wiemy – została w VII wieku zniszczona przez Arabów. Herbertowski Pan Cogito wie, że straci życie jak inni mieszkańcy, pragnie jednak zadecydować o „pozycji/ w której chce umrzeć”. Rozumie, że kiedy wszyscy klęczą, trwanie w pozycji wyprostowanej może jedynie przyspieszyć ostateczny wyrok, ale „chciałby stanąć/ na wysokości sytuacji”, „to znaczy/ spojrzeć losowi/ prosto w oczy”.

„Przesłanie Pana Cogito” zamykało tom Herberta. W momencie edycji zbioru było już wierszem nieźle znanym, jego pierwodruk miał bowiem miejsce na początku 1973 roku w „Tygodniku Powszechnym” i, niewątpliwie, zaostrzył czytelniczy apetyt na tę poezję.

Pamiętać warto, że Herbert, na którym nie zawsze poznawali się krytycy, miał niewielką może, ale znaczącą i wierną publiczność, która niecierpliwie oczekiwała jego każdego nowego tomu. A poeta nie rozpieszczał miłośników swej twórczości. Począwszy od debiutanckiej „Struny światła” (1956) po ostatni, wydany zaledwie dwa miesiące przed śmiercią autora w 1998 roku „Epilog burzy”, opublikował dziewięć tomów poetyckich – „Pan Cogito” był piątym z kolei.

Przesłanie Pana Cogito”, wiersz, który krzepił Polaków w trudnych dniach stanu wojennego, dodawał otuchy i odwagi, a który – niestety – w wolnej Polsce jest zdecydowanie nadużywany, przede wszystkim przez szkołę, rozmaite akademie „na cześć” i podejrzane „Herbertiady”, które rozmnożyły się na naszej mapie literackiej – jest w gruncie rzeczy dekalogiem schyłku XX stulecia. Dekalogiem – powiedzmy to od razu – świeckim, mimo swojej formy nawiązującej do poezji religijnej.

Religia, stosunek do Boga w twórczości Zbigniewa Herberta to skądinąd zagadnienie skomplikowane. Poeta z pewnością przez całe życie szukał drogi do Boga, ale co do tego, czy ją znalazł, po dziś dzień trwają spory. Zdaniem na przykład Józefa Marii Ruszara ta poezja to modelowy wręcz wzór poezji konfesyjnej, z kolei Paweł Lisicki w eseju „Puste niebo Pana Cogito” (1993) wspomina spotkanie z poetą w 1984 roku w jednym z warszawskich kościołów – które w latach stanu wojennego i bezpośrednio po nim zamieniły się w scenę dla niepokornych artystów – kiedy to „pomimo całej atmosfery podniosłej, nabożnej, patriotycznej, pomimo wyciągniętej na krzyżu gotycko surowej postaci Chrystusa, mimo wcześniejszych wspólnych modlitw” w żaden sposób nie mógł się pozbyć wrażenia, że to, co słyszy, „jest niechrześcijańskie, że nie pasuje do tego otoczenia”.

Sam Herbert pytany o swą religijność, wykręcał się żartem: „Ja jestem rzymski katolik, tyle że bodaj bardziej rzymski niż katolik”. Jego przyjaciel Krzysztof Karasek – też poeta, rzecz ujmuje następująco: „Miał swój dekalog i swoje przykazania pisarskie, z których przypominam sobie takie: bądź zawsze z tymi, których jest mniej, i bądź zawsze z tymi, których biją”.

W „Przesłaniu...” Zbigniew Herbert w formie nakazowej przekazywał człowiekowi końca wieku wskazania, jak ten winien żyć. A żyć powinien – w walce, która bynajmniej nie niesie ze sobą zapowiedzi zwycięstwa. Ale poddanie się oznacza na pewno klęskę, więc dla cnotliwego nie ma innej drogi. A cnotliwy wie, że „królestwa bez kresu i miasta popiołów” trzeba bronić przed barbarzyńcami.

W rolę takiego barbarzyńcy postanowił wcielić się ostatnio Andrzej Horubała, „nieodświętny” – jak utrzymuje – czytelnik Herberta („Plus Minus”, 19.07.2008). Jego zdaniem „Przesłanie Pana Cogito” należałoby nazwać inaczej: „Pan Cogito nadyma się wielkimi słowami”.

W niezmiernie długim wywodzie Andrzej Horubała przekonuje, że „Przesłanie...” to w istocie „przykład napuszenia i egzaltacji”, wiersz niedobry („a z pewnością nie najlepszy” w dorobku poety), w którym nie ma „ironicznych gier i poczucia humoru”, jest za to „patos, którego nie osłabia perspektywa klęski, ba, wzmacnia go nawet i wzbogaca o element samoużalania”.

Zaraz jednak przyznaje, że utwór ten „pełni funkcję nie do przecenienia. Pokazuje, że wahania wahaniami, ironia ironią, śmieszność śmiesznością, ale pozostaje świat wartości, który wymaga pozycji wyprostowanej”. Ależ tak właśnie i o nic innego poecie nie chodziło. To, rzeczywiście, był koniec gry w niedopowiedzenia i Zbigniew Herbert jasno opowiedział się, po której stronie stoi i stać będzie. Tak, „to był prawdziwy koniec Herberta jako kulturalnego pana od antycznych aluzji”.

Tomik „Pan Cogito” uważa Horubała za „apogeum twórczości Zbigniewa Herberta”. Jeśli tak, to po co te wszystkie niby-estetyczne wygibasy, marszczenie czoła, kręcenie nosem. Czyżby po to, by przygotować grunt pod frontalny już atak na „Potęgę smaku” („wiersz skłamany nawet w zestawieniu z biografią i pozapoetyckimi wypowiedziami samego Herberta”), na „kiczowaty wiersz” – „17 IX”, na „spóźnioną publikację »Guzików«„.

Przy okazji tego ostatniego wiersza, oddającego hołd ofiarom zbrodni katyńskiej, Horubała przypomina wcześniejszy o ponad 40 lat wiersz Herberta „Pożegnanie września”, „gdzie w puencie guziki parafrazowały propagandowe hasło marszałka Rydza-Śmigłego”. I co z tego? Skoro Zbigniew Herbert tak karygodnie – zdaniem Horubały – spóźnił się z wierszem o Katyniu, to gdzie są polscy poeci i pisarze, którzy zrobili to wcześniej? Jakie tu nazwiska możemy wymienić, poza emigrantami? Na pewno Włodzimierza Odojewskiego, i kogo jeszcze? Bo z pewnością nie Czesława Miłosza.

A właśnie na wielki finał pozostawia Andrzej Horubała porównanie „dwóch na słońcach swych przeciwnych bogów” czyli Herberta i Miłosza. I natychmiast z Herberta robi starszego pana bez godności, a z Miłosza mędrca z dystansem do siebie i świata. Jakby mimochodem napomyka o chorobie autora wiersza „Chodasiewicz”, sam wiersz określając, jakże finezyjnie, „głupawym”.

Wcześniej zaś rozwodzi się nad wiarołomstwem Herberta, który upublicznił pijacką kłótnię z Miłoszem, zamiast zamieść ją pod dywan, jak to rzekomo mają w swoim kodeksie pijacy. Tym samym Horubała umieścił obu poetów w niespisanym „Słowniku pijaków polskich” i to będzie, zapewne, największe jego osiągnięcie jako krytyka, który chciał być rewelatorem, a stał się barbarzyńcą.

Nikt nie broni Horubale prezentować własnego zdania o mistrzach polskiej poezji. Ale naprawdę, w literaturze polskiej kogo jak kogo, ale moralistów mieliśmy zawsze nadmiar i autor „Umoczonych” wypominający – teraz! – Herbertowi, że Miłosz „był mu przyjacielem, mistrzem, patronem”, a on mu się źle odwdzięczył, jest całkowicie nie na swoim miejscu i zastanawia jedno tylko: skąd u autora „Czytając Herberta nieodświętnie” ta bezbrzeżna arogancja?

Dawno temu Ludwik Flaszen pisał o „regułach womitowania”. Jedna z nich mówiła o tym, że womitować należy „jak spocona mysz”, a nie monumentalnie – z wyżyn piedestału. Horubała zachował się – według mnie – jak mysz, która ryknęła. Ale, mimo wszystko, to jednak tylko mysz i kto to powiedział, Koteczku?

Pan Cogito”, ten znakomity utwór dydaktyczny – bo nim jest w istocie! – powstał niejako w opozycji do innego, zapomnianego dziś nieco poematu wielkiego poetyckiego rywala Herberta – „Dziecięcia Europy” Czesława Miłosza (1946). Zasadnicza różnica między obydwoma utworami polega na tym, że Miłosz posiłkując się ironią, doradzał, czego robić nie należy, by przetrwać: „Nie kochaj żadnego kraju”, „Nie przechowuj pamiątek” itd. Herbert, przeciwnie, nakazywał: „Bądź wierny”, „Idź”, „Bądź odważny”, „Czuwaj”.

„Przesłanie Pana Cogito” to też jeden z tych wierszy Zbigniewa Herberta, które mają wyraźny niepodległościowy i romantyczny rodowód. Już w 1962 roku, po wydaniu tomu „Studium przedmiotu”, Jan Józef Lipski pisał: „Herbert jest bodajże jedynym w Polsce poetą pośród swych rówieśników i twórców młodszych, dla którego jedną ze spraw najważniejszych i najbardziej osobistych jest los narodu i w ogóle problem narodu”.

Powtórzę tu, patos „Przesłania...” byłby nie do zniesienia, gdyby za wierszem tym nie stała kreacja. Wielka kreacja Pana Cogito, o czym często nie pamiętają ci, którzy uparli się z poezji autora „Rovigo” uczynić sztandar. Ale koniecznie trzeba zauważyć, że kreacja – pomyślana przecież jako jednorazowa – okazała się na tyle wygodna i pojemna, że nie rozstał się z nią poeta do końca swoich dni.

Już w następnym po „Panu Cogito” tomie – „Raporcie z oblężonego miasta” (1983) znajdujemy jakże inną w tonie „Modlitwę Pana Cogito – podróżnika”, gdzie autor dziękuje Bogu, że pozwolił mu być w miejscach, „które nie były miejscami codziennej udręki”, i za to, że stworzył świat tak „piękny i różny”. Ten nieco franciszkański, na pewno uderzający swą łagodnością utwór stoi w „Raporcie...” w pewnej opozycji do tekstu „Pan Cogito – powrót”. W tym wierszu, chyba pierwszym w całym cyklu, można pokusić się o postawienie znaku równości między Panem Cogito a autorem, który – jak wiadomo – po powstaniu „Solidarności” zdecydował się wrócić do kraju, „na kamienne łono ojczyzny”, może po to, „żeby dać odpowiedź/ na podszepty strachu/ na szczęście niemożliwe/ na uderzenie znienacka/ na podstępne pytanie”.

W „Rovigo” (1992), zgodnie z tytułem odpowiada „Pan Cogito na zadany temat – Przyjaciele odchodzą”. Z kolei w „Epilogu burzy” Herbert odwołał się niemal wprost do swojej życiowej kreacji, nazywając ją w wierszu „Pan Cogito. Lekcja kaligrafii” – „projekcją osobowości”. A w innym wierszu tej, jak wtedy można się było jeszcze łudzić, nieskończonej serii – „Pan Cogito. Aktualna pozycja duszy”, pisał o gotowości do śmierci. Był świadomy tego, że dni ma policzone. Ale jeszcze wtedy, z przewrotnym, jakże typowym dla siebie poczuciem humoru – w tym przypadku czarnego – wysłał Pana Cogito w zaświaty, by ten stamtąd stwierdził, że „tutaj/ nie wszystko/ idzie dobrze”. A przecież, klaruje poeta:

czy Pan Cogito

nie tłumaczył

cierpliwie

że nie należało

podpisywać traktatu

ze złoczyńcą

ani oczekiwać

że dobre intencje

prowokują nieodmiennie

korzystne skutki

ani tysiąca innych

zaleceń ogólnych

i ich szczegółowych zastosowań

więc nadal

sufluje władcom świata

swoje dobre rady

jak zawsze

zawsze

bez skutku

To, oczywiście, nieprawda. Polacy wsłuchiwali się w głos swojego poety, a że nie zawsze stosowali się do jego zaleceń, to już inna sprawa.

Dwa miesiące przed śmiercią otrzymał Herbert propozycję odbycia wieczoru poezji w Teatrze Narodowym w Warszawie. Stan zdrowia nie pozwolił poecie uczestniczyć w nim, ale przygotował scenariusz, szczegółowy plan tego spotkania, które zatytułował „Siódmy anioł”, dołączając swoje wiersze do utworów sześciu wybranych przez siebie, najbliższych poetów polskich. Wśród nich znaleźli się dwaj młodzi poeci wojennej generacji, 22-letni żołnierze Armii Krajowej, którzy zginęli w sierpniu 1944 roku w ogarniętej powstaniem Warszawie: Tadeusz Gajcy i Krzysztof Kamil Baczyński. O tym ostatnim pisał: „Mój najbliższy/ tak/ że czuję gorący oddech na karku/ zmiana warty/ po której trzeba było zająć miejsce w sztafecie/ Krzysztof Kamil Baczyński”. Prawie wprost odpowiedział wtedy na często stawiane mu pytanie: Dlaczego pisze? Otóż, z poczucia obowiązku wobec tych właśnie, którzy za Polskę oddali życie. A on sam? Znowu odparł słowami z „Przesłania Pana Cogito”:

Ja

ocalałem nie po to aby żyć

mało mam czasu

trzeba dać świadectwo

Był rok 1974. Na zajęcia drugiego roku polonistyki nazwane „współczesnym życiem literackim”, zwykle średnio ciekawe, prowadzący magister Marian Śliwiński przyszedł jak zwykle z książką pod pachą. Mruknął: „dzień dobry”, i od razu zaczął czytać. Wiersz po wierszu. Od początku do końca przeczytał całą książkę, niezbyt długą zresztą. Potem popatrzył na nas, siedzących w sali, postukał palcem w okładkę tomiku i powiedział:

– Jest życie literackie i jest literatura. To pierwsze jest nic niewarte, ta druga... – zawiesił głos – może być właśnie taka. Nic więcej nie mam wam do powiedzenia.

Pozostało 96% artykułu
Literatura
Targi Książki i Mediów VIVELO – 750 spotkań autorskich i 200 wydarzeń towarzyszących na PGE Narodowym
Literatura
Nie żyje Alice Munro, pisarka i noblistka
Literatura
Nosowska, Mindewicz-Puacz, Hołownia, Kuciel-Frydryszak, Puzyńska na Targach VIVELO
Literatura
Pulitzer’24: najważniejsze książki o Palestynie, czarnoskórych i wojnie
Literatura
Nie żyje Paul Auster
Materiał Promocyjny
Technologia na etacie. Jak zbudować efektywny HR i skutecznie zarządzać kapitałem ludzkim?