Role odwróciły się: politycy zwracają się do nas pięknym, bogatym słowem. A poeci niechętnie cedzą wyrazy, często brzydkie. Zapominają o obowiązku krzepienia serc. Jedni młodzi, a optymizmu u nich na lekarstwo, jak Tadeusz Dąbrowski, Jaś Kapela; inni średni, a już wypaleni: Tkaczyszyn-Dycki, Marcin Świetlicki.
Ja właśnie w sprawie tego ostatniego. Sieje defetyzm. Jakby mu się tu nie podobało. Rzuca pełne sarkazmu strzępy monologów, nie kończy, gryzie się w język, że i tak za dużo myśli zdradził. Nawet przyznaje, że motywują go „Niskie pobudki”. Tak nie powinno być, przecież poezja to coś pięknego. Coś, o czym wypada wspomnieć w kolorowych pismach dla gospodyń domowych.
Ten facet już nie powinien pisać. Wypalony. Tak nie bez racji uważa narzeczona S. Sierakowskiego, o czym Świetlicki bez żenady donosi na kartach najnowszego tomiku. Wstydu nie ma. Kilka drobiazgów popełnił ewidentnie z przyczyn lizusowskich, przy wtórze charakterystycznego dźwięku otwieranej butelki.
Dedykacje mówią aż za wiele. Wiersz dla Majerana (napisany wspólnie z bohaterem), Vargi (popełniony z Grinem, wydawcą zeszytu), Bonowicza, Jarniewicza. Majstersztyk koniunkturalizmu to strofa dla Macieja Piotra Prusa, tego od Pięknego Psa, kultowej krakowskiej knajpy. Tu urzęduje autor i jego Mistrz, ostatnio bezprizorny – czyżby nikt nikogo nie ukatrupił? Tak czy siak, gdzieś trzeba pić i jakoś trzeba się wypłacić. Świetlicki ponuro zaczyna: „Restaurator powinien umrzeć w restauracji”, a kończy wesołą konstatacją: „Bezrobotny w niedzielę”.
Sobie też nie wróży zbyt długiego żywota. Szybkimi krokami nadciąga pięćdziesiątka. Następna w kolejce sześćdziesiątka, a kiedy nastąpi „Sześćdziesiąta pierwsza”, nie będzie zmiłuj: „Budzę się. To końcówka. Podejrzewam, że/ jutro zostało skasowane.”