Wrzód trzeba było przeciąć. Któregoś wieczoru w furii wyrzuciłam wszystkie książki na podłogę. Na górze zostały: nieczytana od początku, oprawna w skórę, dziesięciotomowa encyklopedia hiszpańska sprzed 25 lat, Powszechna Encyklopedia Gutenberga (zielona skóra) oraz dostojna Wielka Encyklopedia Powszechna. Ta ostatnia, zamówiona kilkanaście lat temu, wypasiona wszechnica wiedzy sprzed epoki Google’a, przez kilkanaście lat kapała do nas z PWN po jednym tomie. A jak już wykapała, okazała się anachroniczna.
Wiem, oczywiście, że hasła tamtejsze są poważniejsze niż w Wikipedii, ale i tak te kilkanaście woluminów zaliczam do kategorii „szkoda wyrzucić”. Bo nadzieja, że ktokolwiek kiedykolwiek do tego monumentu zajrzy, maleje z dnia na dzień. Wstyd przyznać, sama, jak mam coś sprawdzić, googluję. Jak nie znam słowa, sprawdzam w google’u tłumacz (czasem wyrzuca bzdury, ale za to nie trzeba wstawać od komputera). Czy w związku z tym cała seria słowników (półka trzecia od góry, środkowy rząd) też traci sens? No nie, słowników jeszcze używamy, na szczęście.
Do kategorii „szkoda wyrzucić” z wielkim smutkiem zaliczyłam także serię wydawanych we Francji albumów o sztuce, w małym i dużym formacie. Kupował je mój ojciec w późnych latach 40. i po nim odziedziczyłam te, wtedy cenne, dziś wyblakłe, monochromatyczne książki z reprodukcjami, na których Cezanne wygląda tak samo jak Matisse, a Rembrandta w ogóle nie widać.
Książki zapisały kawałek historii naszej rodziny. U mnie spotkały się: księgozbiór mego ojca, dziadków, męża kawalerski (chociaż to było tak dawno), mój panieński, oraz nasz wspólny, współczesny. Każdy coś tu wniósł. Zainteresowania, pasje. Celofanową serię poezji kupowałam w latach 70. w księgarni PIW. Wtedy czytałam jeszcze poezję. Rilke, Machado, to rozumiem, ale jak to możliwe, że zachwycałam się Alanem Ginsbergiem? A jednak – jego tomik w przebłysku odchylenia hipisowskiego kupiłam na początku lat 70. w Paryżu. Wtedy wszyscy to czytali. Francuzi – Zola, Balzac, Flaubert – ci są tu ze względu na studia. Wtedy ich przeczytałam, ale poza Flaubertem do nikogo nie chciało mi się wrócić.
Mąż do naszego wspólnego książkozbioru wniósł Czechów – Hrabala, Haszka, których czyta do dziś – oraz liczne dzieła najnowszej historii, każde 500 stron. Stalin, II wojna, te rzeczy. Trzy życia nie starczą, żeby przeczytać. Po moim ojcu są rzeczone albumy sztuki, Pascal po francusku, trochę popularnych wydań klasyki dziewiętnastowiecznej, jakie ukazywały się po wojnie w ramach alfabetyzacji społeczeństwa. Każda książka z domu dziadków ma na grzbiecie przyklejony numer. Oni mieli czas skatalogować zbiór.
A ja siedziałam na kupie książek, która przywaliła cały pokój. Rozdarta między pragnieniem, żeby to wszystko znowu przeczytać, potrzebą uporządkowania oraz koniecznością selekcji. „Kwiaty zła” po francusku (wydanie z 1938 r. ), „Nowele przykładne” Cervantesa? – kto będzie miał na to jeszcze czas?