Rejmer ma talent i słuch na językowe wykoślawienia, tak jak Masłowska. "Toksymia" ma wielowątkową, misternie splecioną fabułę. I jest rewelacyjnie zilustrowana przez Macieja Sieńczyka (ilustrował też Masłowską). Całość spójna: upiorna i śmieszna, prawdziwa, zarazem surrealistyczna.
Wszystkie historie łączy motyw ucieczki – od siebie i świata. Bohaterowie "Toksymii" czują się zbędnym elementem nowoczesnego, kapitalizującego się polskiego społeczeństwa. Jedni świadomie planują samobójstwo, inni pędzą ku samozagładzie instynktownie, na oślep. Wszyscy żyją w dole – psychicznym, finansowym, uczuciowym. To ludzie zdegradowani, zrozpaczeni, pogrążeni w apatii. Mają zero życiowej odwagi, jeszcze mniej asertywności. Świry. Odrażający, a zarazem komiczni. Media o nich milczą; nikt nie spieszy im z pomocą. Wzbudzają zainteresowanie tylko, gdy popełnią czyn desperacki, przeszywający grozą.
O tych popaprańców upomniała się Małgorzata Rejmer. Skupiła ich w trójkącie między warszawskim Powiślem, Grochowem a Pragą-Południe. Stworzyła getto umysłowej biedy i charakterologicznego ubóstwa. Jednak zrównoważyła tragedię przezabawną, genialnie wystylizowaną nowomową. Jak u Czechowa, Topora, Vonneguta horror podany jest w satyryczno-ironicznej oprawie.
Zaśmiewałam się z Jana, młodego filozofa-niezguły, który staje się twarzą firmy Przyjemny Pogrzeb. Ubawił mnie polonista Longin smalący cholewki do prowincjonalnego tłumoka z aspiracjami. Śmieszył sadystyczny ojciec zadręczający córkę Adę samobójczymi planami. Chichotałam, kiedy telewizyjne popychle Maja Maj "je jedzenie", żeby womitować, a Lucyna, owdowiawszy, ma "trudną więź" z Jezusem. No, boki zrywać.
A kiedy przeszedł mi śmiech ze sformułowań i zbitek słownych nieodparcie zabawnych, nadeszła groza. Bo kim są protagoniści? Najczęściej absolwentami wydziałów humanistycznych. Albo młodymi ludźmi, przed którymi na pozór jeszcze wszystko. Jednak czują, że coś zgrzyta. Że nie są w swoim życiu. Ale w takim razie – gdzie?