Spółka strachu

Z Andrzejem Mularczykiem rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert

Publikacja: 05.06.2010 01:03

Spółka strachu

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

[b]Rz: Co pan wpisuje w rubrykę „zawód”?[/b]

Pisarz. Ale wszystko, co zawiera się w gatunkach, które uprawiam – reportaż, scenopisarstwo, proza, dramaturgia – stanowi pokłosie moich doświadczeń. Kiedy zastanawiam się, dlaczego zostałem tym, kim jestem, dochodzę do przekonania, iż znalazłem w sobie dość siły, by przy swojej nostalgicznej wrażliwości wyjść naprzeciw życiu. Tak było też z piłką nożną będącą zaprzeczeniem całej mojej natury psychofizycznej – bo jest to sport dynamiczny, ostry, kontaktowy, niekiedy brutalny – a jednak stała się jedną z melodii mojego życia.

[b]Futbolowej fascynacji uległ pan w latach II wojny światowej...[/b]

Spędziłem ją w Konstancinie.

Ojciec, pułkownik Wojska Polskiego, był szefem inspektoratu Armii Krajowej na okręg Kielce-Radom. Widywałam go mniej więcej raz na pół roku, toteż jego rolę po części przejął starszy o dziewięć lat brat Roman. Miałem trzynaście lat, gdy poznałem jego kolegów z konspiracyjnych grup poetyckich Dźwigary oraz Sztuka i Naród. Latem 1943 roku wysłano mnie na stację kolejową Rozjazd Oborski, by przyprowadzić twórców z obydwu ugrupowań na spotkanie literackie pod chmurką, zwieńczone piłkarską konfrontacją pomiędzy nimi w pobliskim lesie. Dyskusji literackiej nie zapamiętałem – byłem wtedy pod wpływem dzieł Josepha Conrada, których też chyba do końca nie rozumiałem, ale niewątpliwie mnie ukształtowały – bardziej zapadł mi w pamięć mecz, w którym z jednej strony grali Tadeusz Gajcy, Zdzisław Stroiński, Wacław Bojarski, Andrzej Trzebiński, a z drugiej Roman Bratny, Eugeniusz Żytomirski, Witold Zalewski i Zbigniew Stolarek. Wyniku nie pamiętam, ale – o ile sobie przypominam – dwaj ostatni grali najlepiej.

[b]Kilka tygodni później w Konstancinie odbył się mecz miejscowego klubu RKS Mirków ze stołeczną Polonią.[/b]

Widziałem, jak w pewnej chwili zajechał w pobliże łazik z niemieckimi oficerami. Przez moment popatrzyli na mecz, po czym odjechali. Dziesięć minut później nadjechały dwie budy z żandarmami i wnet rozległy się strzały. Padli zabici i ranni, ale większość widzów rzuciła się do panicznej ucieczki i zdołała zbiec. Kapitan gospodarzy Roman Bawolik, obawiając się, że powracający wąskotorówką do Warszawy poloniści zostaną wyłapani przez Niemców na stacji w Wilanowie, postanowił ich przenocować. Ten epizod zdyskontowałem po latach w nieco zmienionej formie w serialu „Dom”. Takie było moje drugie zetknięcie z piłką. Po raz trzeci spotkałem się z nią już po wojnie, gdy wstąpiłem do RKS Mirków, jestem więc starszym kolegą klubowym Romana Koseckiego. W tym klubie przeszedłem wszystkie stopnie futbolowego wtajemniczenia. Grywałem jako lewy łącznik, bo jestem lewonożny, a gdy osiągnąłem 173 centymetry – dla współczesnych golkiperów wzrost dyskredytujący – zająłem miejsce w bramce. Występowaliśmy w lidze międzywojewódzkiej, względnie A klasie. Skład tworzyli okoliczni mieszkańcy: robotnicy, rolnicy, inteligencja i rozmaite niebieskie ptaki. Klub dysponował wtedy, u schyłku lat czterdziestych, tylko jedną profesjonalną piłką.

Na wyjazdowe spotkania jeździliśmy zdezelowaną ciężarówką z plandeką, braliśmy wielokroć używane stroje sportowe i buty. Dostawaliśmy też wałówkę. Butelkę lemoniady, bułkę i kawałek kiełbasy. Kiedy dziś patrzę na cudowne drużyny Interu, Chelsea czy Realu Madryt, to mam wrażenie rywalizacji wielkich korporacji finansowych walczących o zysk przy pomocy zatrudnionych najemników. Bez wątpienia dawny sport był znacznie bardzie romantyczny.

Zresztą klub sportowy to jedyna grupa społeczna, z którą czuję się emocjonalnie związany. Potem, gdy w zetempowskiej redakcji wraz z Jurkiem Janickim gnębiono nas jako inteligentów, trzymając jedynie dlatego, że najlepiej władaliśmy piórem, ale, gdy mówiono: „za dwa lata klasa robotnicza się tego nauczy i będziecie niepotrzebni”, na zawsze poczułem wstręt wobec stada i prób wymuszenia na mnie czegokolwiek. Odtąd pieczołowicie chronię swojej niezależności. Nie chcę być wykorzystany jako element gier społecznych.

[b]W 1943 roku zadebiutował pan także jako literat.[/b]

Na łamach „Dźwigarów” zamieszczano rubrykę „Portret cienia” poświęconą ofiarom okupacyjnego terroru. Na moich oczach został zastrzelony przez żandarma młody chłopak żydowski zamiatający ulicę. Nigdy nie udało się poznać jego personaliów. Przyszło mi go pochować. Pamiętam to sekunda po sekundzie. Obok bezwładnej ręki trupa sączył się strumyk krwi, która nie wsiąkała w piasek. Czerwona strużka tamowała przejście mrówkom. Opisałem to zdarzenie, które nadało mi – jak sądzę – jakiś kierunek widzenia świata.

[b]Skąd się wzięła w pańskim życiorysie szkoła handlowa?[/b]

Wspominałem już o wpływie wychowawczym starszego brata. Otóż po zdaniu matury, kiedy myślałam o literaturze, przekonał mnie, że nawet jak chce się być poetą, trzeba znać reguły życia, które dyktuje materializm dialektyczny i historyczny. Już po pierwszym semestrze nauki zrozumiałem, że nic mnie ona nie obchodzi.

[b]Armia się o byłego studenta nie upomniała?[/b]

Owszem, ale dopiero kilka lat później. Aby uniknąć poboru, wstąpiłem na wydział dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyłem go, ale nie wspominam pobytu tam zbyt miło, ponieważ zajęcia prowadzili głównie doktrynerzy z Komitetu Centralnego PZPR, a pośród studentów kwitło donosicielstwo. Wracam pamięcią jedynie do wykładów profesora Mieczysława Kafla oraz Aleksandra Jackiewicza, dzięki któremu połknąłem filmowego bakcyla. Na studia dziennikarskie dostałem się łatwo, gdyż w międzyczasie zdobyłem reporterskie ostrogi. Terminowałem w redakcji „Razem”, pisma Służby Polsce, gdzie poznałem Jerzego Janickiego, z którym niebawem stworzyłem spółkę, najpierw dziennikarską, potem scenariuszową. Doskonale się rozumieliśmy, mieliśmy podobne poczucie humoru, zbliżony zmysł obserwacji i wyczulony słuch. To była swoista spółka strachu. Scementowały ją wątpliwości, jakie wysuwała wobec nas władza ludowa. Wytykano nam niewłaściwe pochodzenie klasowe. Ja byłem synem sanacyjnego oficera, Jurek notariusza.

Po likwidacji tego pisma trafiliśmy do organu ZMP „Pokolenie”. Traktowano nas tam niczym czarne owce, lecz broniły nas teksty, toteż byliśmy tolerowani. Tylko raz nas w „Pokoleniu” doceniono.

[b]???[/b]

Podczas pobytu w Krakowie usłyszeliśmy od kogoś, że w okolicy mieszka człowiek, który przed pierwszą wojną światową przeprowadził z Kongresówki do Galicji Stalina. Szczegóły podobno znano w urzędzie miasta. Tam też się z Jurkiem udaliśmy. Stosując rozmaite wybiegi, udało się nam ustalić detale tej – jak się okazało objętej klauzulą poufności – informacji. Koniec końców dotarliśmy do sędziwego jegomościa, który zrelacjonował nam, jak granice zaborów pokonał towarzysz „Koba”. Nasz tekst wzbudził uznanie, lecz obawiano się go drukować bez konsultacji z wyższym czynnikiem partyjnym. Toteż trafił do Wydziału Prasy KC PZPR. Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że już go tam nie ma. Został wysłany do Moskwy i nigdy do Warszawy nie wrócił. Może do dziś jest przechowywany w jakimś tamtejszym archiwum.

[b]Kolejny przystanek na drodze do literatury nazywał się „Świat”.[/b]

To już było po śmierci Stalina, w powietrzu pojawiły się nieśmiałe symptomy odwilży ze Wschodu. Kierownik działu reportażu tego tygodnika Lucjan Wolanowski zatrudnił mnie na etat po pierwszym tekście pt. „Morze Martwe” opowiadającym o Kalwarii Zebrzydowskiej.

[b]Niebawem zasłynął pan pierwszym w polskiej prasie reportażem o niemieckich obozach zagłady...[/b]

Chociaż w redakcji zdecydowanie przeważały osoby pochodzenia żydowskiego, niechętnie opowiadano o swych wojennych losach. Zresztą w ogóle temat Holokaustu wtedy praktycznie nie istniał. Uchodził za tabu. Kiedy więc odwiedzając ciotkę mieszkającą nieopodal Bełżca, przypadkowo dowiedziałem się o funkcjonującej tam fabryce śmierci, postanowiłam zgłębić temat. Była zima, wynająłem sanie i ruszyłem na dokumentację. Poza resztkami zardzewiałego drutu kolczastego po obozie nie pozostał ślad. Jakby wyparował. Miejscowa ludność nie była skora do zwierzeń. Jedynie zawiadowca, wskazując na pokryte blachą zabudowania – wyróżniające się pośród strzech w okolicznej wsi – stwierdził, że tam mieszkają ci, którzy w popiołach znaleźli złote koronki.

[b]Od reportażu dwa kroki do literatury...[/b]

Dostałem się tam przez radio, gdzie wylądowałem u schyłku lat pięćdziesiątych. W 1958 roku prowadziłem cotygodniową audycję pt. „Kropka, ale nie koniec”, za którą otrzymałem swoją pierwszą nagrodę prezesa Radiokomitetu. Zapraszałem przed mikrofon znanych reportażystów – Kazimierza Dziewanowskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Jerzego Ambroziewicza, Aleksandra Rowińskiego – żeby opowiedzieli dalsze ciągi historii bohaterów ich tekstów. Zwykle te relacje miewały wymiar humorystyczny, ale zdarzały się też dramatyczne.

Moje reportaże czytał początkowo lektor. Dopiero kiedy poznałem niuanse radiowej roboty, zacząłem je przerabiać na słuchowiska.Niebawem Zofia Posmysz, pierwsza kierowniczka redakcji powieści radiowej, zaproponowała mi realizację – jak rzekła – Matysiaków dla wsi. Taka jest geneza powieści radiowej „W Jezioranach”, którą współtworzyłem przez pół wieku. Aż do 3 maja br., kiedy podczas jubileuszu ogłosiłem publicznie, iż rezygnuję z jej pisania, pozostawiając bohaterów do dyspozycji młodszym autorom: Teresie Lubkiewicz-Urbanowicz oraz Markowi Ławrynowiczowi. Niewątpliwie poprzez fale eteru dotarłem do scenopisarstwa, ale to już temat na inną okazję.

[ramka]

[b]Andrzej Mularczyk [/b]

współtwórca „polskiej szkoły reportażu”. Autor książek m. in.: „Czyim ja życiem żyję?”, „Co się komu śni”, „Siostra”, „Polskie miłości”. Dwukrotny laureat Prix Italia (za słuchowiska „Z głębokości wód” oraz „Cyrk odjechał, lwy pozostały”). Scenarzysta kilkunastu filmów, w tym legendarnego tryptyku komediowego „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć” oraz: „Wyjście awaryjne”, „Niespotykanie spokojny człowiek”, seriali „Droga” oraz „Blondynka”. Wraz z Jerzym Janickim napisał scenariusz serialu „Dom”. Na kanwie jego powieści „Post mortem” Andrzej Wajda zrealizował film „Katyń”. 13 czerwca obchodzi 80. urodziny. [/ramka]

[b]Rz: Co pan wpisuje w rubrykę „zawód”?[/b]

Pisarz. Ale wszystko, co zawiera się w gatunkach, które uprawiam – reportaż, scenopisarstwo, proza, dramaturgia – stanowi pokłosie moich doświadczeń. Kiedy zastanawiam się, dlaczego zostałem tym, kim jestem, dochodzę do przekonania, iż znalazłem w sobie dość siły, by przy swojej nostalgicznej wrażliwości wyjść naprzeciw życiu. Tak było też z piłką nożną będącą zaprzeczeniem całej mojej natury psychofizycznej – bo jest to sport dynamiczny, ostry, kontaktowy, niekiedy brutalny – a jednak stała się jedną z melodii mojego życia.

Pozostało 94% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski