Dwunasta jej książka przetłumaczona na polski, to „Dyskretne symetrie”. W stosunku do angielskiej premiery, z trzynastoletnim poślizgiem. Nie szkodzi. Proza Winterson wywołuje skrajne reakcje: wzbudza emfatyczny zachwyt, albo – i to mój przypadek – irytuje.
Już do poprzednich dzieł Brytyjki miałam mnóstwo zastrzeżeń. Napuszone i doprawione filozoficzno-metafizycznym sosem. Fabułki niby z życia wzięte, osadzone w rzeczywistości (współczesnej bądź przeszłej), lecz odrealnione jakimś detalem – choćby błoną między palcami stóp córki gondoliera (to w „Namiętności”).
Po lekturze „Dyskretnych symetrii” umocniłam się w podejrzeniach: ta pani ma psychiczne problemy. Daleko jej do emocjonalnej równowagi. Krótko mówiąc, bełkocze. Miejsca znamionujące pewien talent literacki grzęzną w słowotoku, utrudniając, a nawet uniemożliwiając prześledzenie akcji.
Sprytna zasłona dymna, żeby maksymalnie rozwlec cieniutkie historyjki – bo opowiedzenie ich „po bożemu” zajęłoby góra dwadzieścia stron.
Mimo to powieść wydaje się zatłoczona. Poza pierwszoplanową trójką bohaterów pojawia się wiele mniej i bardziej znaczących postaci, których życiorysy przypominają rewelacje z brukowców. Złe wrażenie potęgują wydumane dialogi. I najgorsze: autorka serwuje czytelnikowi pretensjonalny blebl, udający intelektualizm. To zwodzi co słabsze umysły, którym imponuje spiętrzenie informacji z różnych dziedzin (w „Dyskretnych…” – z filozofii, fizyki i alchemii). Co do stylu – Winterson zadowala odbiorców o kiczowatym smaku. Ach, jakie to wzniosłe!, wzdychają. I wrzucają do sieci cytaty.