Echenoz, lat 63, stanowi dla mnie wzór cnót biografa. Zachwycił mnie wydany przed rokiem „Ravel”, a teraz Zatopek, czyli „Długodystansowiec”. Echenoz ma talent wczuwania się w swych herosów, nie popadając przy tym w czapkowanie oraz omijając rafy plotkarskich banałów.
Jak wszyscy wychowani w PRL, słyszałam o genialnym biegaczu z bratniej Czechosłowacji, ale nie kojarzyłam dokonań. Objawił mi je Francuz. O początkach kariery Emila pisze językiem prostym, jakby relacjonował to główny zainteresowany, chłopak z Moraw, jako nastolatek pchnięty do fabryki obuwia Bata. Miły, prostolinijny blondyn o olśniewającym uśmiechu chciałby studiować chemię, ale na Morawy wkraczają Niemcy i spokojnie, niemal w rękawiczkach, zajmują kraj. Tym wydarzeniem z 1938 roku zaczyna się historia. Kończy zaś – 30 lat później, kiedy naszych południowych sąsiadów „odwiedzają” bratnie armie i już w bardziej radykalnej formie uniemożliwiają Dubczekowskie plany wprowadzenia socjalizmu z ludzką twarzą.
Jaka rola przypadła Zatopkowi w tych przełomowych momentach?
Najpierw o tym, jak osiągnął sportowy szczyt. Otóż – cudem. Technikę biegania miał paskudną, nie słuchał trenerów, stawiał kroki ciężko, wykonywał nieskoordynowany wiatrak ramionami. Do tego wykrzywiał niemiłosiernie facjatę, dostarczając tematu do żartów. Ale zwyciężał. Przez dekadę był bezkonkurencyjny.
Ale sukcesy na bieżni tylko trochę obchodzą autora książki. Kiedy pierwsze spektakularne rekordy przeobrażają się w monotonną litanię wygranych, Echenoz porzuca temat. Grzebie trochę w rodzinnym zapleczu sportowca; śledzi (w wyobraźni, rzecz jasna) jego mordercze treningi; popatruje w stronę politycznych uwarunkowań. Robi to obiektywnie i krytycznie.