Duńska wysepka, o rzut beretem od wybrzeży niemieckiego, polskiego, szwedzkiego. Zero atrakcji, historia płaska jak pejzaż. Mimo to, a może właśnie dlatego, Klimko-Dobrzaniecki wziął na cel ten nieciekawy teren. Co więcej, sprawił, że „Bornholm, Bornholm” czyta się jak sensację.
Suspens jest w konstrukcji. Splatają się dwa plany czasowe, dwa konsekwentnie prowadzone wątki; przenikają historie bohaterów.
Pierwszy to anonimowy narrator monologujący przy łóżku pogrążonej w śpiączce matki (lata 80. ubiegłego wieku). Dla niej wrócił na Bornholm po wieloletnim pobycie w Anglii. Drugiego przedstawia autor: nazywa się Horst Bartlik, jest Niemcem i w chwili wybuchu drugiej wojny ma 36 lat.
Oba wątki – dzieli je ok. 40 lat – „wchodzą sobie w słowo” w kulminacyjnych momentach.
Wyspa Bornholm – powtórzona w tytule, jakby dla podkreślenia dwupłaszczyznowości fabuły – po części stanowi tło akcji. Staje się też klamrą spinającą losy nieznanych sobie mężczyzn, z których pierwszy mógłby być synem drugiego…