Czy można wypowiadać się o książce, której się nie przeczytało i nie wie się, co jest jej istotą? Franc Fiszer uważał, że to nic trudnego, a całkiem spora grupa współczesnych recenzentów potwierdza jego opinię. Po dłuższym okresie zapowiadania wydarzenia, którego moc miała dorównywać uderzeniu komety, ukazał się polski odpowiednik dzieła Jamesa Joyce'a „Finnegans Wake", noszący tytuł „Finneganów tren". Został powitany prowincjonalnymi uniesieniami nie nad dziełem jednak, co wymagałoby określonej wiedzy, lecz nad faktem, że oto w Polsce, u nas, nad Wisłą, ukazał się przekład tego arcydzieła.
Reakcje mediów tworzą miły dla ucha jednogłos, którego najwyraźniej nie należy zakłócać. Gdy po przyjęciu zaproszenia do występu w audycji radiowej poświęconej tej książce piszący te słowa zapowiedział swój krytyczny do niej stosunek, propozycja nagle się zdematerializowała. Przy problemach, jakie sam miał z wydawcami, cenzurą i recenzentami, Joyce z pewnością doceniłby ironię tej sytuacji.
Zacznijmy jednak od początku. Wbrew zabawnemu entuzjazmowi „Gazety Wyborczej", która przy okazji zachwalania publikacji tłumaczenia „Finnegans Wake" dopominała się, by na tej samej zasadzie przełożyć również przeoczoną powieść Henry'ego Jamesa, utwór Joyce'a nie jest powieścią w sensie, w jakim zwyczajowo używamy tego pojęcia, nawet w odniesieniu do dzieł powszechnie uważanych za „trudne". A nawet w tym znaczeniu, w jakim używa się go w stosunku do takich utworów jak „Composition No 1" Marca Saporty, czyli zbioru luźnych kartek, które należy samemu ułożyć w dowolnej kolejności i odczytywać go za każdym razem inaczej. „Finnegans Wake" to specyficzna i jedyna w swoim rodzaju gra, którą Joyce stworzył dla wykazania możliwości swego niezwyczajnego umysłu i do której nie chciał, lub nie zdążył, opracować instrukcji.
Ta gra, najprościej mówiąc, polega na takim przekształcaniu słów lub ich zbitek, by składające się na nie litery albo wynikające z nich głoski dawały się odczytać na różne sposoby w różnych językach. Posłużmy się prostym przykładem, zawartym w pierwszym pełnym zdaniu książki, czyli frazą „violer d'amores". Niemal każdy czytelnik dostrzeże tu instrument muzyczny o nazwie viola d'amore, ale nie można też przeoczyć, że „violer" to po francusku „gwałcić", „violet" to odcień purpury, znajdujący się na krańcu tęczy, a „d'amores" to po portugalsku „dotyczący miłości".