Dante i Indiana Jones

Erudycja z Wikipedii i chwyty fabularne prosto z kursów creative writing. Cały Dan Brown. A jednak powieścią „Inferno" amerykański pisarz potwierdza, że królem współczesnego thrillera nie został przez przypadek.

Aktualizacja: 13.10.2013 10:36 Publikacja: 11.10.2013 01:01

Tom Hanks jako doktor Robert Langdon – i kolejne powieścii jako fundament kolejnych scenariuszy

Tom Hanks jako doktor Robert Langdon – i kolejne powieścii jako fundament kolejnych scenariuszy

Foto: materiały prasowe

Był już wielki Leonardo i Luwr (w „Kodzie Leonarda da Vinci"), był Watykan i konklawe (w „Aniołach i demonach"), a ostatnio waszyngtoński Kapitol i masoni („Zaginiony symbol"), to co by tu teraz wykombinować? Żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Żeby można było w akcję wplątać jakąś powszechnie znaną postać, najlepiej geniusza. Żeby turyści mogli tam pojechać i przejść się po śladach bohaterów (zresztą ci z klasy średniej, którzy kupują książki Browna, już tam byli). Żeby w adaptacji kinowej można było zainscenizować efektowne pościgi w efektownych plenerach. No dobra: to weźmy Dantego Alighieri razem z Florencją, po sąsiedzku Wenecję, a na deser istambulską Hagia Sophia.

Do tego dodamy kilka sprawdzonych chwytów fabularnych z własnych książek (np. towarzyszącą głównemu bohaterowi kobietę o skomplikowanej biografii). Tajną organizację. Trochę wypisów z książek historycznych (przede wszystkim z historii sztuki). No i oczywiście w to wszystko trzeba wrzucić Roberta Langdona, pozbawioną charyzmy wersję Indiany Jonesa, w którą nawet tak dobry aktor jak Tom Hanks nie potrafił tchnąć życia. Aha, i zapomniałbym o obowiązkowej napaści na Kościół katolicki. Tu też ją odnajdziemy, jak w każdej książce Dana Browna. I bestseller gotowy. Pierwsze miejsca na listach sprzedaży „Inferno" zajęło we wszystkich krajach, w których powieść wydano. Również w Polsce w przedsprzedaży internetowej.

Fabuła świetna, mniejsza o fakty

Recepta Browna jest prosta jak wiosło weneckiego gondoliera, którego postać w charakterze gadżetu również wykorzystał w swojej nowej powieści. Patenty  fabularne amerykańskiego pisarza są dość banalne. Bohater papierowy. Erudycja internetowa, a błędy żenujące (w „Inferno" znajdziemy np. uwagę o tym, że Kościół katolicki groził Kopernikowi śmiercią, podczas gdy z kontekstu wynika, że chodzi o Galileusza). A jednak to działa, i to również na czytelnika, który niejedną książkę w życiu przeczytał. Być może dlatego, że Dan Brown ma swój pomysł na thriller i czytamy go w podobny sposób, jak np. oglądamy filmy ze wspomnianym Indianą Jonesem czy Jamesem Bondem, spodziewając się obrazów w pewnym stylu. A być może chodzi o to, że amerykański pisarz naprawdę potrafi zajmująco opowiadać historie. Choć gwoli sprawiedliwości należy dodać, że akurat w „Inferno" Brown całkiem udanie podjął bardzo poważny problem cywilizacyjny. Znacznie bardziej realny niż choćby poszukiwanie ostatnich potomków Jezusa i Marii Magdaleny (w „Kodzie Leonarda da Vinci").

W czwartej części cyklu o Robercie Langdonie bohater budzi się z amnezją we florenckim szpitalu, by potem, idąc śladami Dantego, odkrywać kolejne tropy, prowadzące do pewnego wybitnego naukowca-milionera, który wpadł w paranoję i został bioterrorystą. Szalonego wynalazcę ochrania tajna organizacja specjalizująca się w nielegalnych zleceniach za wielkie pieniądze. To przez jej wysłanników Langdon stracił pamięć. Po drugiej stronie jest dobre WHO, czyli poczciwa Światowa Organizacja Zdrowia, której szefowa jest w „Inferno" przedstawiona jako osoba posiadająca sporą władzę i własną armię – no może armijkę: jednostki specjalne zajmujące się zwalczaniem zagrożeń epidemiologicznych. Langdonowi towarzyszy piękna (choć łysa) Sienna Brooks. Niegdyś genialne dziecko, dziś wybitna lekarka z wieloma tajemnicami w biografii. Zresztą sekrety ma tu wiele osób, długo nie wiemy, kto jest kim, co trzeba Brownowi poczytać za zasługę. Zwłaszcza że źli mogą się okazać dobrymi i na odwrót.

Lęki maltuzjanisty

Najbardziej zaskakuje jednak warstwa problemowa powieści „Inferno". Brown był do tej pory znany z wymyślania mało prawdopodobnych spisków z udziałem katolickich duchownych i trudno się w jego poprzednich powieściach doszukać poważnych tematów. Tymczasem w nowej książce w intrygujący sposób podejmuje wątek przeludnienia i manipulacji ludzkim genomem. Stawia kilka bardzo interesujących pytań. Po pierwsze, o realność zagrożenia bioterroryzmem. Po drugie, o to, czy XIX-wieczny demograf Malthus nie miał aby racji twierdząc, że człowiek, mnożąc się w postępie geometrycznym, zniszczy Ziemię, bo żywności (i innych dóbr) przybywa wolniej. No i czy w związku z tym nie należy gwałtownie ograniczyć przyrostu naturalnego. Po trzecie: czy w przyszłości znaczące ośrodki naukowe i finansowe nie zechcą wyprodukować nadczłowieka, manipulując DNA dzieci.

Co jeszcze bardziej zaskakujące, o ile w kwestii ingerencji w nasz genom Brown zajmuje stanowisko jednoznacznie negatywne, o tyle racje maltuzjanistów zdaje się rozumieć. Z kontekstu można wręcz sądzić, że przyznaje im rację. Zresztą trzeba przyznać, że wykres dotyczący historii naszego gatunku i jego liczebności na przestrzeni dziejów robi doprawdy duże wrażenie. Kiedy dowiadujemy się, że w ciągu stu lat przybyło na Ziemi siedem miliardów ludzi, sami zaczynamy się obawiać o przyszłość naszej planety.

I tu, jak zwykle u autora „Kodu Leonarda da Vinci", pojawia się czarny lud, czyli Watykan, który potępia antykoncepcję, przez co Afrykanie mnożą się ponad miarę. Oczywiście z tych samych przesłanek, które przedstawia Brown, można wysnuć dokładnie odwrotne wnioski niż większość jego bohaterów i on sam. Choćby taki, że skoro ludzi przybywa tak szybko, a mimo to masowo nie mrą z głodu, można by sądzić, że jako gatunek w przyszłości sobie zapewne poradzimy, bo potrafimy dzięki zdobyczom nauki produkować więcej żywności, niż potrzebujemy. Opanowaliśmy też sztukę pozyskiwania energii i surowców z nieznanych dotąd źródeł.

Tak czy owak przez to, że Brown nie potępia maltuzjanizmu i zdaje się uważać, iż ograniczenie przyrostu naturalnego to nie jest zły pomysł, trudno w „Inferno" mówić o jednoznacznym happy endzie. I tu kolejny plus dla pisarza, bo w puencie zaskakuje czytelnika kilkakrotnie. Trzeba zresztą powiedzieć, że zwroty akcji, których jest tu sporo, jak na współczesny thriller, gatunek, który pożera własny ogon, robią wrażenie w miarę przekonujących.

Wracając zaś do kwestii przesłania, można  powiedzieć, że Dan Brown, jak na standardy literatury gatunkowej, podejmuje całkiem poważną refleksję na temat przyszłości naszej cywilizacji. Oczywiście jakość wniosków, sugerowanych przez autora, pozostawia czasem sporo do życzenia, ale nie można mu przynajmniej odmówić ambicji. Pojawia się też pytanie, czy „Inferno" nie jest przypadkiem wynikiem jakiejś kolejnej obsesji Browna, tak jak jego napaści na Watykan i Kościół, dowodzące antykatolickich uprzedzeń. Pasja, z jaką bohaterowie książki przedstawiają racje za ograniczeniem przyrostu naturalnego, wydaje się to sugerować. Nie przeceniałbym jednak wpływu tego typu literatury na czytelników. Kluczową kwestią jest to, jak wypada „Inferno" jako rozrywka.

I w tej kwestii wydaje się, że Brown jest w lepszej formie niż w poprzedniej książce, „Zaginionym symbolu". Tamta fabuła z masonami grasującymi po Waszyngtonie wydawała się nawet jak na autora „Kodu Leonarda da Vinci" mało przekonująca. A i dekoracje w postaci amerykańskiej stolicy, Kapitolu i CIA są jednak mocno zgrane. Fabuła „Inferno" z nawiązaniami do Dantego wydaje się bardziej świeża i atrakcyjna, szczególnie dla amerykańskiego czytelnika słabo zorientowanego w europejskiego kulturze, za to żywiącego wobec niej kompleksy. Poza tym – o co Browna, znając jego książki, nie podejrzewałem – pisarzowi udaje się całkiem umiejętnie zwodzić czytelnika w kwestii intencji kluczowych bohaterów, choć ich niektóre wolty (zwłaszcza głównej bohaterki kobiecej) są niezbyt przekonujące.

Ciekawe jest pytanie, jaki potencjał ma postać Roberta Langdona. Rynkowy sukces „Inferno" wskazywałby, że całkiem spory, ale z drugiej strony nawet w seriach o Bondzie czy Indianie Jonesie przychodzi moment, kiedy jakaś zasadnicza zmiana wydaje się nieuchronna. Brown raczej swojego bohatera nie porzuci, ale trudno będzie mu z elementów, które wymieniłem na początku tekstu, klecić kolejne bestsellery. Żaden patent na rozrywkę nie działa wiecznie.

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski