Był już wielki Leonardo i Luwr (w „Kodzie Leonarda da Vinci"), był Watykan i konklawe (w „Aniołach i demonach"), a ostatnio waszyngtoński Kapitol i masoni („Zaginiony symbol"), to co by tu teraz wykombinować? Żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Żeby można było w akcję wplątać jakąś powszechnie znaną postać, najlepiej geniusza. Żeby turyści mogli tam pojechać i przejść się po śladach bohaterów (zresztą ci z klasy średniej, którzy kupują książki Browna, już tam byli). Żeby w adaptacji kinowej można było zainscenizować efektowne pościgi w efektownych plenerach. No dobra: to weźmy Dantego Alighieri razem z Florencją, po sąsiedzku Wenecję, a na deser istambulską Hagia Sophia.
Do tego dodamy kilka sprawdzonych chwytów fabularnych z własnych książek (np. towarzyszącą głównemu bohaterowi kobietę o skomplikowanej biografii). Tajną organizację. Trochę wypisów z książek historycznych (przede wszystkim z historii sztuki). No i oczywiście w to wszystko trzeba wrzucić Roberta Langdona, pozbawioną charyzmy wersję Indiany Jonesa, w którą nawet tak dobry aktor jak Tom Hanks nie potrafił tchnąć życia. Aha, i zapomniałbym o obowiązkowej napaści na Kościół katolicki. Tu też ją odnajdziemy, jak w każdej książce Dana Browna. I bestseller gotowy. Pierwsze miejsca na listach sprzedaży „Inferno" zajęło we wszystkich krajach, w których powieść wydano. Również w Polsce w przedsprzedaży internetowej.
Fabuła świetna, mniejsza o fakty
Recepta Browna jest prosta jak wiosło weneckiego gondoliera, którego postać w charakterze gadżetu również wykorzystał w swojej nowej powieści. Patenty fabularne amerykańskiego pisarza są dość banalne. Bohater papierowy. Erudycja internetowa, a błędy żenujące (w „Inferno" znajdziemy np. uwagę o tym, że Kościół katolicki groził Kopernikowi śmiercią, podczas gdy z kontekstu wynika, że chodzi o Galileusza). A jednak to działa, i to również na czytelnika, który niejedną książkę w życiu przeczytał. Być może dlatego, że Dan Brown ma swój pomysł na thriller i czytamy go w podobny sposób, jak np. oglądamy filmy ze wspomnianym Indianą Jonesem czy Jamesem Bondem, spodziewając się obrazów w pewnym stylu. A być może chodzi o to, że amerykański pisarz naprawdę potrafi zajmująco opowiadać historie. Choć gwoli sprawiedliwości należy dodać, że akurat w „Inferno" Brown całkiem udanie podjął bardzo poważny problem cywilizacyjny. Znacznie bardziej realny niż choćby poszukiwanie ostatnich potomków Jezusa i Marii Magdaleny (w „Kodzie Leonarda da Vinci").
W czwartej części cyklu o Robercie Langdonie bohater budzi się z amnezją we florenckim szpitalu, by potem, idąc śladami Dantego, odkrywać kolejne tropy, prowadzące do pewnego wybitnego naukowca-milionera, który wpadł w paranoję i został bioterrorystą. Szalonego wynalazcę ochrania tajna organizacja specjalizująca się w nielegalnych zleceniach za wielkie pieniądze. To przez jej wysłanników Langdon stracił pamięć. Po drugiej stronie jest dobre WHO, czyli poczciwa Światowa Organizacja Zdrowia, której szefowa jest w „Inferno" przedstawiona jako osoba posiadająca sporą władzę i własną armię – no może armijkę: jednostki specjalne zajmujące się zwalczaniem zagrożeń epidemiologicznych. Langdonowi towarzyszy piękna (choć łysa) Sienna Brooks. Niegdyś genialne dziecko, dziś wybitna lekarka z wieloma tajemnicami w biografii. Zresztą sekrety ma tu wiele osób, długo nie wiemy, kto jest kim, co trzeba Brownowi poczytać za zasługę. Zwłaszcza że źli mogą się okazać dobrymi i na odwrót.
Lęki maltuzjanisty
Najbardziej zaskakuje jednak warstwa problemowa powieści „Inferno". Brown był do tej pory znany z wymyślania mało prawdopodobnych spisków z udziałem katolickich duchownych i trudno się w jego poprzednich powieściach doszukać poważnych tematów. Tymczasem w nowej książce w intrygujący sposób podejmuje wątek przeludnienia i manipulacji ludzkim genomem. Stawia kilka bardzo interesujących pytań. Po pierwsze, o realność zagrożenia bioterroryzmem. Po drugie, o to, czy XIX-wieczny demograf Malthus nie miał aby racji twierdząc, że człowiek, mnożąc się w postępie geometrycznym, zniszczy Ziemię, bo żywności (i innych dóbr) przybywa wolniej. No i czy w związku z tym nie należy gwałtownie ograniczyć przyrostu naturalnego. Po trzecie: czy w przyszłości znaczące ośrodki naukowe i finansowe nie zechcą wyprodukować nadczłowieka, manipulując DNA dzieci.