Rzadko mamy do czynienia z wydarzeniami na tyle doniosłymi, by zmieniały wiedzę filologów i literaturoznawców. W 2015 roku spotkały nas aż dwie takie przygody. Pierwsza to „Wilk" – właściwy debiut Marka Hłaski odkryty przez gdańskiego studenta polonistyki. Z punktu widzenia krytycznoliterackiego powieść przeciętna. Jednak dla historii literatury to rzecz bezcenna.
Drugim fenomenem, choć nieco innego rodzaju, była premiera nowego przekładu „Rękopisu znalezionego w Saragossie", który jest dużo bliższy francuskojęzycznemu oryginałowi i zamierzeniom autorskim hrabiego Jana Potockiego. Mógł to być szok dla miłośników tłumaczenia Edmunda Chojeckiego z 1847 r., kiedy dotarło do nich, że zachwycali się dotychczas „niekanoniczną" wersją „Rękopisu... ". To niezwykła przygoda móc odkrywać na nowo jedną z najwybitniejszych powieści w dziejach literatury, która wyszła spod ręki naszego rodaka. Ogromny szacunek należy się Annie Wasilewskiej, która sprostała translatorskiemu wyzwaniu.
Nudne dzienniki
Poziom ostatnich 12 miesięcy zaskakująco zaniżyli twórcy pierwszoligowi, których poprzednie książki były rewelacyjne. Tak jest choćby z książką „Wyspa łza" nagrodzonej Nike w 2013 r. Joanny Bator, w której autorka próbuje nas wzruszyć swoim własnym wzruszeniem, opowiadając o podróży do Sri Lanki.
Z kolei Jacek Dehnel i Szczepan Twardoch niemal w tym samym czasie podzielili się swoimi wynurzeniami w dziennikach. Twardoch konsekwentnie buduje wizerunek śląskiego Hemingwaya, który lubi zdrowy rozsądek i męskie rozrywki. Z kolei Jacek Dehnel ze swoimi nienagannymi manierami i elegancją zdaje się być jego zaprzeczeniem. Połączyły ich jednak diariusze zbyt grzeczne i wbrew zapowiedziom wydawców bardzo poprawne. A przez to nieuchronnie nudne.
Twardy orzech do zgryzienia mieli także wielbiciele Jerzego Pilcha, którego nowa powieść „Zuza albo czas oddalenia" zdawała się być dziełem poniżej jego talentu.