Jego autobiografia to nie katalog krzywd: „Nie chcę przykładać ręki do dalszej nienawiści, obojętnie z której strony, i jeśli to oznacza, że mam zapomnieć o moich – naszych – krzywdach z przeszłości, so be it”.
Do pracy nad książką Dasko przystąpił wkrótce po operacji raka mózgu. Od dawna zamierzał spisać wspomnienia, ale zawsze były powody, żeby sprawę odwlec. „Teraz, w drugim życiu, tych powodów nie ma” – podsumował.
Pochodził z ubogiej rodziny żydowskiej. Jego ojciec, członek Komunistycznej Partii Polski, w międzywojniu trafił do więzienia. Wejście Armii Czerwonej 17 września 1939 r. postrzegał jako wyzwolenie. Dwaj wujowie autora zginęli w powstaniu warszawskim. Młodszy, żołnierz AK, został trafiony odłamkiem, gdy stał na schodach kościoła Świętego Krzyża. Starszego zatrzymała polska żandarmeria. „Z taką twarzą nigdy by nie przetrwał, gdyby nie był szpiegiem” – orzekli. Śmierci uniknęli rodzice autora. Wyjaśniając jak do tego doszło, Dasko wypowiada słowa, które warto powtarzać: „Żadnemu Żydowi nie udało się przeżyć okupacji bez pomocy Polaków”.
Z wielu powodów ciekawy jest rozdział o młodości spędzonej w warszawskiej kolonii przy Parkowej. Kiedy po 1956 r. do więzienia trafił mieszkający tam major Kaśkiewicz, osławiony stalinowski oprawca, jego małoletni syn tłumaczył Henrykowi, że tata siedzi, bo za długo zostawał w pracy. „Wierzyłem mu bez reszty – pisze Dasko – i obawiałem się, że mojego ojca, człowieka sumiennego, także zamkną”.
Miłość do książek wyniósł z domu. Ojciec publicysty zafascynowany był literaturą romantyczną, która nieodparcie kojarzyła mu się z rewolucją. Choć w liceum Dasko wyróżniał się oczytaniem, po maturze wybrał nie polonistykę, lecz SGPiS.