Początek opowieści przypada na 24 czerwca 1995 r. Tego dnia odbył się finał organizowanych w RPA Mistrzostw Świata w rugby. Brytyjski reporter John Carlin porównuje ten sport z rozgrywanymi z dużą szybkością partiami szachów. Porównanie ma jeden feler: szachiści rzadko wybijają sobie zęby i łamią żebra. W rugby jest to na porządku dziennym.
Carlin opisuje, w jakich nastrojach obudzili się aktorzy spektaklu na stadionie Ellis Park. O czym myślał Francois Pienaar, kapitan Springboksów – reprezentacji RPA mającej się zmierzyć z najlepszym zespołem świata, drużyną All Blacks z Nowej Zelandii. I na co liczył Nelson Mandela, człowiek, który rok wcześniej doprowadził do pokojowego zniesienia apartheidu. Prezydent wierzył, że zwycięstwo Springboksów może sprawić, iż dokona się niemożliwe – zjednoczy się kraj podzielony z powodów rasowych bardziej niż jakikolwiek inny na świecie. Świadomość tego dotarła również do Pienaara, który wiedział, że razem z kolegami ma tylko jedną szansę na dziesięć, by pokonać rywali.
Co dziwnego w tym, że prezydent dopinguje narodową drużynę? Wbrew pozorom sytuacja była wyjątkowa. Springboksi od dawna uchodzili za symbol apartheidu. Rdzenni mieszkańcy kraju nienawidzili zielono-złotej reprezentacyjnej koszulki tak samo jak dawnego hymnu Afrykanerów, czyli osadników w większości holenderskiego pochodzenia. Słowa „Die Stem” (co oznacza „Zew”) chwalą Boga i sławią dokonany przez białych w połowie XIX wieku podbój południowego skraju Afryki.
Wśród 15 zawodników narodowej drużyny tylko jeden nie był biały. A przecież 90 proc. obywateli RPA stanowili czarni lub ciemnoskórzy. Na mecze przychodzili więc tylko Afrykanerzy: potężnie zbudowani, ubrani w szorty i koszulki pogryzali kiełbaski zwane boerewors i popijali brandy z colą. Gdy grano „Nkosi Sikeleli iAfrika” („Boże, pobłogosław Afrykę”), nowy hymn kraju, Burowie siedzieli w ciszy. Zrywali się natomiast z miejsc, gdy przychodziła kolej na grany później „Die Stem”.
Z tych przyczyn rodacy Mandeli uważali, że rugby „to brutalny, obcy sposób spędzania czasu przez brutalnych, obcych ludzi”. Nazywano je „opium dla Burów”. Również prezydent nieprzesadnie interesował się rugby. Reguły tego sportu zaczął zgłębiać w więzieniu, gdzie przesiedział 27 lat. Dzięki temu mógł znaleźć wspólny język ze strażnikami i poznać ich mentalność. Gdy odzyskał wolność, wpadł na pomysł, jak sprawić, by w RPA zapanowało „wielorasowe braterstwo”.