Podróż na Czarny Ląd i konfrontacja marzeń z rzeczywistością jest dla każdego z bohaterów okazją do poznania samego siebie.
[srodtytul]Aro Czuku[/srodtytul]
Był to początek deszczów. Wielka rzeka pod chmurami miała kolor ołowiu, porywisty wiatr giął wierzchołki drzew. Maou nie wychodziła już z domu popołudniami. Zostawała na werandzie, słuchając, jak wzbierają burze, daleko, gdzieś u źródeł Omerunu. Czerwona ziemia przed deszczem pękała od upału.
Powietrze tańczyło ponad blaszanymi dachami. Z miejsca, gdzie siadywała, widziała rzekę, wyspy. Nie miała już chęci pisać ani nawet czytać. Czuła tylko potrzebę patrzenia, słuchania, jak gdyby czas utracił już wszelkie znaczenie. Nagle pojmowała, czego nauczyła się przybywając tu, do Onitszy, i czego nigdy nie mogłaby nauczyć się gdzie indziej. Powolność, właśnie to, ruch bardzo powolny i regularny, jak wody rzeki płynącej ku morzu, jak chmury, skwar popołudni, kiedy słońce napełnia dom, a wszystkie blaszane dachy są już jak ściany pieca. Życie zatrzymywało się, czas gęstniał. Wszystko stawało się niewyraźne, była już tylko tocząca się w dół woda, płynny pień drzewa ze swą mnogością odgałęzień, źródłami, strumieniami ukrytymi w lesie.
Pamiętała, jak niecierpliwa była na początku. Sądziła naprawdę, że nic nigdy nie było jej tak nienawistne jak to kolonialne miasteczko przytłoczone żarem słońca, uśpione nad błotnistą rzeką. Na „Surabai” wyobrażała sobie sawanny, stada gazeli skaczące w płowej trawie, lasy rozbrzmiewające krzykiem małp i ptactwa. Wyobrażała sobie dzikich ludzi, nagich i pomalowanych w barwy wojenne.