Zadowoleni byli wszyscy. Autor – bo z dnia na dzień stał się jednym z najpopularniejszych felietonistów. Redakcja – ponieważ pan Marek nieraz przywoził wygłodniałym kolegom nieobecne w handlu uspołecznionym frykasy. Czytelnicy zaś, bo co tydzień zyskiwali bezcenną wówczas wiedzę, na którym bazarze da się kupić najtańsze, dajmy na to, buraki. Ale nie tylko. Teksty Przybylika przede wszystkim bawiły.
Autor okazał się doskonałym komentatorem absurdów peerelowskiego mikrokosmosu. Kimś w rodzaju Barei, tyle że zamiast dziwacznych przypadków ludzi chętniej opisywał straganowe perypetie gumofilców, salcesonu czy gołąbka wymiotnego. Z przymrużonym okiem, ale uważnie komentując przy okazji zawirowania społeczne czy polityczne. „Zaczęły się przemiany historyczne i okazało się, że z całej masy towarowej tylko kury wiedziały, jak się zachować – donosił Przybylik w roku 1990.
– Dziś jedno jajo kosztuje tyle co 2/3 biletu tramwajowego, stało się więc optymistycznym składnikiem pożywienia każdego Polaka”. Czasem spod ironicznego tonu przebijały też mroczne strony epoki. Pisząc o sielskiej aurze lokalu U Hopfera, nie omieszkał zauważyć, że „nie przerwały jej nawet gazowe granaty wrzucane tam w marcu 1968 r. Odkryto wtedy niezwykłe zalety win, tonizujące płaczliwe działanie gazu. Eksperymentatorzy pili i płakali, płakali i pili, aż wino zwyciężyło gaz i łez zabrakło”.
Kopalnia anegdot i przewodnik po największych, spożywczo-przemysłowych dziwactwach PRL-u. Tak można by w skrócie opisać „To było tak...” – książkę, którą dziś czyta się trochę tak lekko, jak w ZSRR czytało się Dowłatowa, w CSRR Haska, a w II RP Pollacka. Tyle że tu poznajemy znacznie więcej faktów, a i czasem zaśmiejemy się głośniej.
[i] „To było tak. Dzień Targowy” Wyd. Latarnik[/i]