Le Clézio jest autorem płodnym i wszechstronnym, ale tym razem temat go przerósł. Biografie Diega i Fridy przedstawił na tle porewolucyjnych zawirowań w Meksyku. Wiele wątków, różne style – od oschłej relacji przez quasi-poetyckie opisy po amatorskie psychologizowanie.
Najgorsze są repetycje. Pisarz przywiązał się do niektórych określeń. Diego zawsze jest "olbrzymem i pożeraczem kobiet", a Frida – pogrążoną w rozpaczy i osamotnieniu kobietą o zuchwałym spojrzeniu. Drażnią też pretensjonalno-tandetne opisy malarstwa: "…rozdarła sobie pierś i serce, żeby dokładnie pokazać całą zawartą w nich anatomiczną prawdę, i która natchniona przez rozum i wyobraźnię reagujące szybciej od światła, namalowała swą matkę i swą karmicielkę, choć de facto nie znała ich rysów…" (to tylko fragment tasiemcowego zdania, jakich w książce na kopy). W efekcie cienki tom wydaje się rozwlekły, a wrażenie bylejakości potęguje niechlujne polskie tłumaczenie.
Trzeba oddać sprawiedliwość francuskiemu nobliście, że zainteresował się meksykańskim tandemem długo przed ogólnoświatowym wybuchem fridomanii. Koniunkturę na "ikonę cierpienia" nakręcił film z Salmą Hayek, a szczytowym momentem popularności Kahlo stała się 100. rocznica urodzin (2007 rok). Wtedy też gruchnęła wiadomość o odnalezieniu "archiwum" malarki.
Le Clézio wziął się do "Diega i Fridy" w 1993 r., pięć lat po opublikowaniu "Snu meksykańskiego", w którym naszkicował obraz kraju od prekolumbijskiej świetności Azteków po obecną trudną rzeczywistość. Te wątki powracają w historii małżeństwa Riverów. Najwięcej miejsca zajmują fakty z życia "słonia i gołębicy", jak określano parę.
Nie znalazłam u Le Clézio niczego, co wzbogaciłoby wizerunek Fridy. Jedyne, co francuski pisarz inteligentnie wydobył, to pogłębiający się jej miłosny obłęd. Pod koniec życia, otumaniona środkami uśmierzającymi ból i narkotykami, Kahlo nadała uczuciu do męża formę kultu graniczącego z dewocją. Pisała do niego litanie: "…Diego w mej urynie Diego w mych ustach w mym sercu w mym szaleństwie w mych marzeniach…".