Myślę o „Ogniu przy drodze” Tadeusza Zubińskiego (Zysk i S-ka, Poznań 2010), kieleckiego pisarza, który dotąd opowiadał o Inflantach i o bliskich sobie Górach Świętokrzyskich – otoczeniu jego powieściowego Wrzosowa, funkcjonującego w tych książkach niczym faulknerowska kraina Yoknapatawpha. Tym razem jednak postanowił podążyć tropami Buczkowskiego czy Odojewskiego, umieszczając akcję swego najnowszego dzieła w okolicach Krzemieńca, na styku Podola i Wołynia, w czasie II wojny światowej, dokładnie między sierpniem 1939 a marcem 1945 roku.
Na pewno kulminacyjna część powieści poświęcona jest rzezi 1943 roku. W lipcu tamtego roku w powieściowej Rudawce i okolicznych wsiach rozpoczęły się masowe mordy dokonywane przez banderowców. U Zubińskiego nie wzięły się one jednak znikąd. Już introdukcja do ludobójstwa roku 1943, czyli to wszystko, co dzieje się na tej ziemi we wrześniu 1939 r., znamionuje nadejście apokalipsy. A sygnał do tej ostatniej pada 22 czerwca 1941 r. z chwilą rozpoczęcia ataku Niemiec na ZSRR. Do tamtej chwili miejscowy watażka Kuczerepa był ponoć nauczycielem we Lwowie i dopiero licząc na wsparcie hitlerowców, zabrał się do walki o wolną Ukrainę.
Niemcy w tym podolskim galimatiasie nie bardzo się orientowali. Nie tylko oni zresztą. Jeden z bohaterów powieści tak wyłuszcza swoje wątpliwości: „Tutaj nie wiadomo kto swój, a kto obcy. Sowiecka partyzantka, nasi z AK, Ukraińców ze trzy rodzaje, trochę Żydów niedobitków szwenda się głodnych po lasach, Rumuni, Madziarzy, nawet Włosi, rozbitki z Armiry (ekspedycyjnego korpusu na froncie wschodnim – przyp. K. M.), biali Rosjanie, polscy komuniści, no i oczywiście Niemcy, a najwięcej zwyczajnego bandytyzmu i hultajstwa”.
Z rąk ukraińskich nacjonalistów bohaterka powieści Aleksandra, prawosławna Ukrainka, traci męża – Polaka i syna, który choć był Ukraińcem z wyboru, dla swoich okazał się za mało ukraiński. Ona też usłyszy od krajanki: „Ty ani paw, ani wrona, ot co”! A kochanka – Niemca, z którym zwiąże się po śmierci męża, zabiją Aleksandrze Polacy.
I pomyśleć, że tuż przed 1 wrześ-nia 1939 r. w Hallerówce, polskiej wiosce osadniczej sąsiadującej z Rudawką, mieszkańcy na równi emocjonowali się możliwością wojny z Hitlerem i wynikiem piłkarskiego meczu z Węgrami (wygraliśmy 4: 2). Kiedy po 17 września weszli Sowieci, ci sami kibice futbolowi albo wpatrywali się w mapy, sprawdzając, gdzie leży Workuta, albo – co bardziej niecierpliwi – strzelali sobie w głowę.
Miejscowa legenda powiadała, że na samotnym buku, jedynym, który ocalał z pradawnej, rosnącej tam przed laty puszczy, powieszono w XVIII wieku (dokładnie w 1768 roku, naprawdę straconego w Serbach koło Mohylowa Podolskiego) przywódcę koliszczyzny Iwana Gontę. Pod bukiem miał rzekomo być zakopany skarb, ale ludzie nie szukali go w obawie przed ziszczeniem się przekleństwa. I przechowywali pamięć „o strasznym Iwanie Goncie, niegdyś Kozaku w służbie panów Potockich, buntowniku, postrachu i rzeźniku polskiej szlachty, mściwym mieczu bożym ukraińskiego narodu, tym, który na niewyobrażalnych mękach zakończył krnąbrne życie, ale co sobie pohulał, to pohulał, co szlacheckiej krwi utoczył, to utoczył”.