Rodzina autora była, jak się to na ziemiach polskich często zdarzało, mieszana: z jednej strony Lechniccy, szlachta herbowa, z drugiej warszawscy ewangelicy z korzeniami niemieckimi. Lechniccy byli przed wojną bardzo zaangażowani w politykę – senatorowie, ministrowie, urzędnicy państwowi, wojskowi różnych rang. Krohowie z kolei to rzemiosło, nauki ścisłe.
[link=http://empik.rp.pl/starorzecza-kroh-antoni,prod57986847,ksiazka-p] Zobacz na Empik.rp.pl[/link]
Wspomnienia dziwnie przygnębiają, choć w książce roi się od zabawnych dykteryjek. To świadomy zabieg autora. Kroh opisuje czasy nieodległe, o których wiemy niemało – z lektur, świadectw, rodzinnych przekazów, nawet własnych doświadczeń. Okresowi Dwudziestolecia przeciwstawia czasy komunistycznego absurdu – był jego uważnym świadkiem, wnikliwym i pamiętliwym, wyłapującym głupoty małe i duże, tłumaczącym, jak można było zachować indywidualność w systemie zaprogramowanym na glajchszaltowanie. Rozdziały poświęcone inteligencji pracującej czy pieniądzom (wykład dotyczący boków, fuch i chałtur) więcej mówią o wesołej teorii i smutnej praktyce socjalizmu niż prace profesjonalnych historyków.
Ale tom Kroha jest w gruncie rzeczy książką o etosie środowiska ziemiańskiego, owym charakterystycznym zachowaniu wynoszonym z domu. Autor broni tej grupy: „W XIX wieku to przede wszystkim ziemianie myśleli kategoriami niepodległego państwa polskiego i podejmowali próby odzyskania niepodległości – pisze. – To było główne źródło ich etosu”. Równocześnie Kroh nie ukrywa, że ziemianie mieli głośnych i wpływowych przeciwników we własnym gronie. Należał do nich np. prezydent RP Stanisław Wojciechowski…
Fascynujący jest wątek poboczny: odbrązawianie. Kroh był przez lata sekretarzem Melchiora Wańkowicza, mówi o nim ciepło, ale nie kryje, że Mel w swych książkach świadomie ściemniał, jak powiedzieliby dzisiejsi jego czytelnicy, przykrawał historię na potrzeby dobrej narracji i fabuły.