Ostatniego dnia pobytu w Tetuanie, zaraz po poznaniu czasu, w którym Libijki śpiewały Sawfa nabka huna, dowiaduję się o zabiciu Muammara Kaddafiego. Zdjęcia z ostatnich chwil jego życia pojawiają się nawet na plazmach w kawiarenkach, na których nigdy nie widziałem niczego innego poza meczami piłkarskimi.
Dla profesora Benabuda Tetuan to przede wszystkim 500-letnia medyna, z wąskimi uliczkami, w których nie mieszczą się samochody. Walczy o pieniądze na jej odnowienie, na władze lokalne nie liczy, szykuje list do króla. A jest co robić, choć medyna nie jest ruiną, co cenniejsze budynki, meczety, madrasy wypiękniały dzięki wsparciu UNESCO i marokańskiego Ministerstwa Spraw Islamskich. Sypią się stare domy, w których gnieżdżą się kilkupokoleniowe rodziny, pełne dziur są wodociągi, do których od wieków płynie woda z 16 górskich źródeł, na przywrócenie do życia czekają groty pod medyną, a w jednej z nich podziemny kościół. Medynę zbudowali muzułmanie i Żydzi, wygnani z Hiszpanii. Za wzór obrali ukochane miasta andaluzyjskie. Ulica Hajfy wprowadza do dzielnicy żydowskiej, od półwiecza bez Żydów. Mija się klatki, w których tłoczą się papugi, kanarki, białe gołębie i przepiórki, stragany z ułożonymi w kopce rodzynkami, orzechami, tunezyjskimi daktylami oraz knajpki z trzema, czterema stolikami, w których właściciele obierają warzywa i wrzucają je do wielkich mis. Potem zaczyna się królestwo krawców. Sklepy, z zewnątrz niepozorne, w środku kryją dwa piętra szaf ze szpulami nici do ubrań świątecznych. Równo poukładane w kasetkach, tysiące szpul długości męskiej dłoni, owiniętych nićmi w kolorach, które w Europie można zobaczyć chyba tylko w teatrach lalkowych. Niezliczone warianty żółtego i pomarańczowego, różne odcienie zieleni, od seledynu po ciemną miętę, rozmaite tonacje srebra i złota, bordo, róże, fiolety, purpury.
Po piątkowych modłach od sklepiku do sklepiku, od warsztatu do straganu chodzi niepozorny mężczyzna w średnim wieku. Rozdaje karteczki odbite niewyraźnie na ksero. Nawet nieumiejący czytać staruszek w spranej szarej dżellabie wie, o co chodzi. Rozpoznaje dwudziestkę na czarnym tle. Ruch 20 Lutego wzywa na demonstrację. Mężczyzna z ulotkami zachodzi i do krawca, który zszywa na starej maszynie Singera kieszeń mojej marynarki. W zakładzie przygarbionego krawca oprócz maszyny na stole ze sklejki stoi kilkanaście bezgłowych manekinów, a na nich wiszą różnobarwne, głównie pastelowe, damskie dżellaby i zakładane od święta długie do kostki stroje zwane kaftan. W tym samym miejscu do lat pięćdziesiątych pracował krawiec Żyd, obok były inne żydowskie zakłady krawieckie z takimi samymi kaftanami i szerokimi pasami do strojów weselnych. Teraz są arabskie. Poprzeczna ulica Gazy pełna jest warsztatów złotniczych, w tych samych miejscach, w których przez wieki pracowali żydowscy jubilerzy.
W ulotce nawołującej do udziału w wiecu z pomocą Naimy rozpoznaję gniewne słowa znane z rewolucji w innych krajach arabskich. Jest tu al-bitala, bezrobocie, jest i al-kamaa, represje, a nawet, co w kontekście wszechobecnej miłości do króla wydaje się wyjątkowe, al-istibded, czyli tyrania. Przeciw temu ma być ten protest, powody jak we wszystkich rewolucjach, które zmiotły ze sceny politycznej Bena Alego, Mubaraka i Kaddafiego. A wszystko to w imię wolności, al-hurrija, godności, al-karama i sprawiedliwości, al-adala. Zupełnie jak na kairskim placu Tahrir, na alei Burgiby w Tunisie czy na nadmorskim bulwarze w Bengazi.
O wyznaczonej porze, w sobotę wieczór, na placu Mulaj Mehdiego zbiera się kilkaset osób, głównie młodzi mężczyźni ubrani po europejsku, do tego dwa tuziny brodatych islamistów w tradycyjnych dżellabach, którzy trzymają zdjęcia swojego uwięzionego przywódcy Omara Hadusziego, i kilkadziesiąt kobiet, połowa w chustach, połowa z odsłoniętymi włosami.
Podobne proporcje były na wiecach w Tunisie, Kairze, Bengazi. Podobne są też obawy zachodnich ekspertów wobec fundamentalistów, którzy nie rzucają się w oczy na wiecach, ale mają spore poparcie w narodzie i uchodzą za faworytów ewentualnych prawdziwie wolnych wyborów.
Od okrągłego placu Mulaj Mehdiego odchodzi sześć ulic, demonstranci zmieścili się na wycinku między dwiema sąsiednimi, tym, przy którym stoi konsulat Hiszpanii. Jest wśród nich Dżamal Smahi, onieśmielony, że protestować przychodzi tak niewielu, osiem miesięcy wcześniej, gdy wiece się zaczęły, zajmowali cały plac. Niezrażeni aktywiści Ruchu 20 Lutego w czarnych kamizelkach zagrzewają do boju, wznosząc okrzyki o niesprawiedliwości społecznej i potrzebie wolności, a wszystkiemu przygląda się kilkudziesięciu policjantów z tarczą w jednej ręce i pałką w drugiej. Nowy duch wstępuje w wiecujących, gdy na plac dociera korowód studentów uderzających rytmicznie w ręce wzniesione nad głowami. Razem ruszają na obchód po centrum miasta, dołączają do nich kolejni, ale to dziesiątki, a nie setki. Skandują, że lud chce zmienić system: asz-szaab jurid tarrir an-nitam.
Wzdłuż trasy manifestacji stoją młodzi mężczyźni o srogim wyrazie twarzy. Słyszę, że to baltadżija, prorządowi chuligani. W trudnych dla władzy chwilach pokazują, że nie wszystkim się ona nie podoba. Organizują kontrmanifestacje, wykrzykując, jak im dobrze dzięki poczynaniom przywódców, jak ich kochają i że tylko zdrajcy lub pomyleńcy mogą mieć inne zdanie. Lubią się wmieszać w tłum protestujących i wywołać zamieszki, zachęcając policję do interwencji. Mówi się, że współpracują ze służbami specjalnymi, dostają pieniądze, prezenty albo uzyskują przyzwolenie na prowadzenie ciemnych interesów. I są bezkarni. Czasem pobiją wiecujących, czasem urządzą palenie egzemplarzy gazety „Achbar al-Jaum", czasem kogoś sprowokują. Tak było w Casablance, gdzie po bijatyce wywołanej przez baltadżija do więzienia trafił związany z Ruchem 20 Lutego raper L7A9D, który śpiewał „Daj mi moje prawa albo mnie zabij" oraz, co uznano za aluzję do króla, „Przysięgam, póki żyję, jego syn nie będzie dziedziczył". Baltadżija dali się poznać i w innych krajach arabskich. W czasie rewolucji w Kairze wjechali na plac Tahrir na wielbłądach, z biczami i kijami w rękach, doprowadzając tam do najkrwawszych starć. W Tetuanie nie zaatakowali.
Demonstranci wykrzykują hasła, z których wyłapuję poszczególne słowa: wolność, naród, Maroko. Na tyle starczyły mi ćwiczenia z Naimą. Nie wiem, czy wspominają coś o królu, nie dowiem się, czy tyranem z ulotki wzywającej do demonstracji jest on czy jego ministrowie i szefowie władz lokalnych.
Powoli zbliżają się do pałacu królewskiego, przy którym wznoszą się wysokie palmy i łopoczą narodowe flagi, czerwone z zieloną gwiazdą. Plac przed pałacem zawsze jest niedostępny, ogrodzony płotkami, przy których dziesiątki mężczyzn grają w domino i warcaby na planszach z kartonu, pionkami zrobionymi z nakrętek. Teraz dodatkową zaporę stworzyli policjanci. Demonstranci zatrzymują się, śpiewają o władzy należnej ludowi i zawracają. Nie ruszyli na pałac królewski. Może nigdy nie ruszą. Może naprawdę uważają, że Mohammed VI nie powinien skończyć jak Ben Ali i Mubarak. Że to nie on odpowiada za ich problemy, chce dobrze, ale źli urzędnicy wszystko psują.
Strona książki na
Facebooku