Uczeń Naimy

Alfabet faluje w odwrotnym kierunku. Trudno rozpoznać hotel. A co mówić o zrozumieniu arabskiej duszy? Fragment pierwszego w Polsce zbioru reportaży o arabskiej wiośnie

Publikacja: 17.02.2012 13:20

Naima wprowadza w świat arabskich liter, słów i zdań

Naima wprowadza w świat arabskich liter, słów i zdań

Foto: Fotorzepa

Li­te­ry wi­ją się, krę­cą, peł­za­ją. Wy­glą­da­ją jak pę­tel­ki, ko­ły­ski, trój­ką­ci­ki z za­okrą­glo­ny­mi koń­ca­mi, la­ski, ha­czy­ki, ząb­ki znacz­ków, zyg­za­ki.

We wtorek, 21 lutego, w warszawskim klubie Wrzenie Świata

spotkanie z autorem książki

i pokaz slajdów z Libii Kuby Kamińskiego. Spotkanie poprowadzi Bartosz Węglarczyk.

Więcej informacji

Nie­stwo­rzo­ne dla ołów­ków i dłu­go­pi­sów, ra­czej dla pędz­li czy uma­cza­nych w far­bie sza­bli. Do te­go peł­no kro­pek, prze­cin­ków, kre­se­czek, fa­thy, dam­my, ka­sry, su­ku­ny, szad­dy; nie­któ­re po­ja­wia­ją się tyl­ko w pod­ręcz­ni­kach dla dzie­ci i ob­co­kra­jow­ców. I w Ko­ra­nie, świę­ta księ­ga nie mo­że po­zo­sta­wiać wąt­pli­wo­ści. W ga­ze­tach, książ­kach, te­le­wi­zji, na szyl­dach i bil­l­bo­ar­dach zni­ka­ją, jesz­cze bar­dziej utrud­nia­jąc lu­dziom Za­cho­du wej­ście w arab­ski świat. Świat opi­sy­wa­ny od pra­wej do le­wej. Świat, w któ­rym ośmio­kąt­ny czer­wo­ny znak dro­go­wy za­miast zna­jo­me­go STOP ma dwie pę­tle z   dłu­gim po­zio­mym ha­czy­kiem, nad  jed­ną dwie krop­ki, nad dru­gą jed­na. Świat, w któ­rym w re­kla­mie co­ca­-co­li bra­ku­je cha­rak­te­ry­stycz­nych li­ter. Świat, gdzie Eu­ro­pej­czyk nie­oswo­jo­ny z fa­lu­ją­cym w od­wrot­nym kie­run­ku al­fa­be­tem nie roz­po­zna tań­sze­go ho­te­lu, przy­chod­ni, bi­blio­te­ki. A co do­pie­ro mó­wić o zro­zu­mie­niu arab­skiej du­szy.

W ten świat wpro­wa­dza mnie Na­ima, 29-letnia na­uczy­ciel­ka w cen­trum ję­zy­ko­wym w Te­tu­anie w pół­noc­nym Ma­ro­ku, szczu­pła bru­net­ka o sub­tel­nych ry­sach twa­rzy. Pierw­szy wy­raz: ba­bun, z dłu­gim a. Ha­da ba­bun. Na­ima po­ka­zu­je drzwi. Do­bry po­czą­tek. I sko­ja­rze­nie, że po od­rzu­ce­niu koń­ców­ki to ten sam bab zna­ny z nazw wie­lu waż­nych bram w świe­cie mu­zuł­mań­skim, od  Bab al­-Ja­man w Sa­nie po da­ma­sceń­ską Bab Ki­san. – Ana ismi Na­ima – przed­sta­wia się. – Ma ismu­ka? – Ana ismi Je­rzy – od­po­wia­dam.

Uczę się w nie­ty­po­wym miej­scu. Z okna wi­dać plac Mu­laj Meh­die­go z mo­nu­men­tal­ny­mi bu­dyn­ka­mi w sty­lu hisz­pań­sko­-mau­re­tań­skim, nie­któ­rzy wciąż zwą go Pla­za Pia­no, jak w cza­sach, gdy Te­tu­an był sto­li­cą hisz­pań­skie­go pro­tek­to­ra­tu. Star­si miesz­kań­cy trzy­stu­ty­sięcz­ne­go mia­sta, po­ło­żo­ne­go 10 ki­lo­me­trów od  brze­gu Mo­rza Śród­ziem­ne­go, u stóp gór Ar­-Rif, wspo­mi­na­ją po­czą­tek lat pięć­dzie­sią­tych, tuż przed od­zy­ska­niem nie­pod­le­gło­ści przez Ma­ro­ko, gdy miej­sco­wa dru­ży­na pił­kar­ska Atle­ti­co Te­tu­an gra­ła w pierw­szej li­dze hisz­pań­skiej i przyj­mo­wa­ła na  miej­sco­wym sta­dio­nie ma­dryc­ki Re­al. Dziś ich sy­no­wie i wnu­ki spę­dza­ją dłu­gie go­dzi­ny przed te­le­wi­zo­ra­mi w ka­wia­ren­kach, z za­par­tym tchem ki­bi­cu­jąc Re­alo­wi lub Bar­ce­lo­nie. A w skle­pach i na stra­ga­nach ku­pu­ją pod­rób­ki ko­szu­lek Mes­sie­go i Cri­stia­na Ro­nal­do.

 

To nie­zwy­kłe jak na kraj mu­zuł­mań­ski mia­sto – czas na­uki od­mie­rza nam bi­cie dzwo­nu z ka­to­lic­kie­go ko­ścio­ła, w tym miej­scu tak na­tu­ral­ne jak ostat­nio dla wie­lu Hisz­pa­nów czy Fran­cu­zów śpiew mu­ezi­na z za­chod­nio­eu­ro­pej­skie­go me­cze­tu.

To zbu­do­wa­ny 85 lat te­mu, w cza­sach pro­tek­to­ra­tu, ko­ściół Nu­estra Se­no­ra de las Vic­to­rias, czy­li pod we­zwa­niem Mat­ki Bo­skiej od Zwy­cięstw. Wy­bi­ja­nie ryt­mu dnia ty­się­cy wy­znaw­ców is­la­mu przez ko­ściel­ne dzwo­ny to zwy­cię­stwo wia­ry nie­za­leż­nej od wy­zna­nia, nie­dziel­na msza świę­ta nie ma jed­nak nic z na­stro­ju tri­um­fu, uczest­ni­czy w niej kil­ka sę­dzi­wych Hisz­pa­nek, garst­ka tu­ry­stów i tu­zin ga­star­be­ite­rów z Czar­nej Afry­ki.

W cen­trum Te­tu­anu, peł­nym ko­lo­nial­nych bia­łych dwu-, trzy­pię­tro­wych do­mów z zie­lo­ny­mi okien­ni­ca­mi, przy­bysz ze świa­ta nie­zna­ją­ce­go arab­skie­go al­fa­be­tu nie czu­je się za­gu­bio­ny. Na głów­nym dep­ta­ku, gdzie w nos gry­zie po­cho­dzą­cy z ob­woź­nych kuch­ni za­pach go­to­wa­nych śli­ma­ków po­da­wa­nych w ma­leń­kich mi­secz­kach, na­pi­sy są i fran­cu­skie jak w ca­łym Ma­ro­ku, któ­re­go eli­ty trak­tu­ją ten ję­zyk ja­ko dru­gi po arab­skim, i po hisz­pań­sku, co już cha­rak­te­ry­stycz­ne tyl­ko dla śród­ziem­no­mor­skie­go wy­brze­ża. Na her­ba­tę i ka­wę wpa­da się do sa­lon de thé czy do café, na ciast­ka i pasz­te­ci­ki do pa­tis­se­rie i pa­ste­leríi. Pie­kar­nie ogra­ni­cza­ją się do na­zwy pa­na­de­ria, hisz­pań­skie są też na­zwy kin Espa­nol i Ave­ni­da. Naj­bar­dziej wszech­stron­ne lin­gwi­stycz­nie są kan­to­ry z na­pi­sem as­-sarf/cam­bio/chan­ge/exchan­ge/We­chsel sku­pu­ją­ce eu­ro za 11,05 dir­ha­ma.

In­ny świat to do­stęp­ne tyl­ko dla człon­ków klu­by, w któ­rych bo­gat­si Ma­ro­kań­czy­cy w swo­im do­bra­nym to­wa­rzy­stwie czy­ta­ją ga­ze­ty, sie­dząc na skó­rza­nych ka­na­pach. Klu­by te ma­ją szyl­dy wy­łącz­nie po arab­sku. In­ny świat to też roz­ło­żo­ne na środ­ku dep­ta­ku, wprost na bru­ku, ta­nie ze­gar­ki, dre­sy, bu­ty, tor­by, do któ­rych kup­na sprze­daw­cy za­chę­ca­ją w miej­sco­wym dia­lek­cie.

I bo­ga­ci, i bied­ni, i ci w gar­ni­tu­rach, i ci w prze­tar­tych dżel­la­bach sta­ją na bacz­ność, je­den obok dru­gie­go, gdy uli­cą prze­cho­dzi kon­dukt ża­łob­ny. Kil­ku­dzie­się­ciu męż­czyzn, śpie­wa­jąc smut­ną pieśń, idzie za pro­stą trum­ną zbi­tą z de­sek, przy­kry­tą zie­lo­nym dy­wa­ni­kiem. Nio­są ją na cmen­tarz, na ty­ły ogro­dzo­nej kil­ku­set­let­ni­mi mu­ra­mi me­dy­ny. Tu na świat przy­cho­dzi się wśród ko­biet, a od­cho­dzi w to­wa­rzy­stwie męż­czyzn.

Król Mo­ham­med VI, z naj­dłu­żej pa­nu­ją­cej w świe­cie arab­skim dy­na­stii Ala­wi­tów, pa­trzy na Te­tu­an z por­tre­tów w urzę­dach i skle­pach, z bil­l­bo­ar­dów, zdjęć na stra­ga­nach z te­le­fo­na­mi ko­mór­ko­wy­mi, ob­ra­zów wi­szą­cych w re­cep­cjach ho­te­li, sty­li­zo­wa­nych na sta­ro­świec­kie, i z sza­li­ków dla fa­nów na­ro­do­wej dru­ży­ny pił­kar­skiej. Pa­trzy też czę­sto oso­bi­ście, spę­dza bo­wiem w Te­tu­anie kil­ka ty­go­dni w ro­ku. Ob­cho­dzi tu na­wet Świę­to Tro­nu, 30 lip­ca, w rocz­ni­cę prze­ję­cia wła­dzy. W ubie­głym ro­ku fa­jer­wer­ki strze­la­ły przez kil­ka go­dzin nad pa­ła­cem kró­lew­skim, by­ło je wi­dać kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Te­tu­anu. – Król ko­cha pół­noc­ne Ma­ro­ko, a pół­noc­ne Ma­ro­ko ko­cha kró­la. Bo my przez la­ta by­li­śmy mar­gi­na­li­zo­wa­ni, za­po­mnia­ni, a on to zmie­nił – mó­wi Mo­ham­med Be­na­bud, pro­fe­sor hi­sto­rii na miej­sco­wym uni­wer­sy­te­cie Ab­del­ma­le­ka es­-Sa­die­go. Trzy ra­zy miał za­szczyt spo­tkać się z kró­lem i z każ­de­go ze spo­tkań wra­cał z prze­ko­na­niem, że mo­nar­sze le­ży na ser­cu los Te­tu­anu. Zdję­cia z pierw­sze­go spo­tka­nia wi­szą w sie­dzi­bie sto­wa­rzy­sze­nia wal­czą­ce­go o ra­to­wa­nie te­tu­ań­skie­go sta­re­go mia­sta, me­dy­ny, któ­re­mu prze­wod­ni­czy Be­na­bud. Wi­dać na  nich, jak star­si męż­czyź­ni ca­łu­ją znacz­nie młod­sze­go mo­nar­chę w dłoń. – To wy­raz naj­wyż­sze­go sza­cun­ku, tak jak wo­bec wła­snych dziad­ków – tłu­ma­czy z za­kło­po­ta­niem 61-letni pro­fe­sor.

To od Mo­ham­me­da Be­na­bu­da po raz pierw­szy sły­szę, jak to król re­for­mu­je kraj wraz z gru­pą od­da­nych mło­dych do­rad­ców: dba o na­ród, ale prze­szka­dza­ją mu w tym urzęd­ni­cy róż­nych szcze­bli, nie­któ­rzy mi­ni­stro­wie w ogó­le nic nie ro­bią, a na do­da­tek swo­je in­te­re­sy wbrew na­ro­do­wi re­ali­zu­ją wiel­kie przed­się­bior­stwa.

Po­tem z za­chwy­tem o Je­go Wy­so­ko­ści opo­wia­da mi Mu­sta­fa, oby­ty w świe­cie Za­cho­du 50-­la­tek, po­li­glo­ta i fi­lo­log. O tym, jak Mo­ham­med VI wy­my­ka się no­ca­mi ze swo­je­go pa­ła­cu przy­le­ga­ją­ce­go do te­tu­ań­skiej me­dy­ny, sia­da za kie­row­ni­cą sa­mo­cho­du, ucie­ka pil­nu­ją­cym go po­li­cjan­tom i bocz­ny­mi ulicz­ka­mi wra­ca do cen­trum mia­sta, by wsłu­chać się w pro­ble­my naj­bied­niej­szych pod­da­nych. Pod­cho­dzi do tych, któ­ry­mi się nikt nie in­te­re­su­je. Po­da­je rę­kę że­bra­kom spę­dza­ją­cym noc na kar­to­nach i kar­łom w ob­dar­tych ubra­niach. Słu­cha, słu­cha, słu­cha, a na je­go twa­rzy ma­lu­je się tro­ska. Cza­sem przyj­mu­je li­sty ze skar­ga­mi na złych urzęd­ni­ków, któ­rzy nie ro­zu­mie­ją, po co po­wie­rzo­no im sta­no­wi­ska. Zda­rza­ło się, opo­wia­da Mu­sta­fa, że po ta­kim spo­tka­niu ofi­cje­le na­tych­miast tra­ci­li sta­no­wi­sko. Po jed­nym te­le­fo­nie z pa­ła­cu obu­rzo­ne­go kró­la.

Sie­dzę w her­ba­ciar­ni i li­czę ko­bie­ty prze­cha­dza­ją­ce się po dep­ta­ku. Od­dziel­nie te w hi­dża­bach, od­dziel­nie te z od­sło­nię­ty­mi wło­sa­mi. Z ty­mi pierw­szy­mi le­d­wie so­bie ra­dzę, ty­le ich jest. Na do­da­tek li­cze­nie po arab­sku to trud­na sztu­ka. Co chwi­lę spraw­dzam na­zwy w ze­szy­cie. Ra­zem z tą grup­ką dziew­czyn w chu­s­tach w róż­nych od­cie­niach ró­żu i fio­le­tu bę­dzie sto piętnaście, mia wa ham­sa­ta asza­ra. Ale to­wa­rzy­szy im ko­le­żan­ka wci­śnię­ta w dżin­sy i dum­nie pre­zen­tu­ją­ca ni­czym nie­przy­kry­te dłu­gie, gę­ste czar­ne wło­sy. Ta­kich mam dwa­dzie­ścia osiem, ta­ma­ni­ja wa iszrun. Cią­gle su­ną ko­bie­ty, roz­ma­wia­ją, za­glą­da­ją do skle­pów, ale nie sia­da­ją w ka­wiar­niach. Mu­sta­fa, dwu­krot­ny roz­wod­nik, po­strze­ga­ją­cy współ­cze­sne ma­ro­kań­skie nie­wia­sty jak ma­szyn­ki do wy­ci­ska­nia pie­nię­dzy i kosz­tow­no­ści z męż­czyzn, tłu­ma­czy, że nie przy­stoi im wy­sia­dy­wa­nie na wi­do­ku. Chęt­nie po­ja­wia­ją się na­to­miast w lo­ka­lach wyż­szej kla­sy, bo tam jest czy­sto, smacz­nie i nikt się nie ga­pi. Ja wciąż się ga­pię na te, co cho­dzą po bul­wa­rze Mo­ham­me­da V. Chu­s­ty no­szą róż­nie, młod­sze za­zwy­czaj za­lot­nie owi­ja­ją ni­mi kok z wło­sów, co spra­wia wra­że­nie, jak­by mia­ły wy­dłu­żo­ne gło­wy. Star­sze wią­żą je pod  szy­ją i po­zwa­la­ją, by chu­s­ta luź­no zwi­sa­ła na ple­cach. Mam już w no­te­sie trzy­sta sie­dem­dzie­siąt czte­ry w hi­dża­bach, ta­la­tu­mia wa ar­ba wa sa­bun. Tych bez chust po­nad trzy ra­zy mniej. I do­dat­ko­wo czte­ry z za­sło­ną na twa­rzy, o któ­rej w kra­jach Pół­wy­spu Arab­skie­go mó­wi się ni­kab, a tu­taj ltam. Nie ma pro­ble­mu z po­ja­wia­niem się w chu­s­tach w pra­cy, w szko­łach, urzę­dach. W tej spra­wie jest peł­na wol­ność, za­chwa­la Mu­sta­fa, nikt nie wpadł na po­mysł za­ka­zu, jak nie­gdyś w Tu­ne­zji czy Tur­cji.

Na­ima nie za­sła­nia czar­nych wło­sów, zwią­zu­je je w ku­cyk gum­ką w pa­ste­lo­wym ko­lo­rze, co­dzien­nie in­nym. Zwy­kle ubie­ra się po eu­ro­pej­sku, ale w piąt­ki wkra­cza do kla­sy w dża­ba­do­rze, ma­ro­kań­skiej suk­ni z kap­tu­rem, koń­czą­cej się tuż nad ko­la­nem. Jest kre­mo­wa z de­li­kat­ny­mi ró­żo­wy­mi i po­ma­rań­czo­wy­mi wzor­ka­mi, ob­szy­ta ko­ron­ką w ostrej bar­wie li­la. Pią­tek nie jest dniem wol­nym w szko­le, w prze­ci­wień­stwie do so­bo­ty i nie­dzie­li, ale to dla miej­sco­wych dzień świą­tecz­ny. Za­raz po po­łu­dniu na­uczy­cie­le się mo­dlą, męż­czyź­ni w po­bli­skim me­cze­cie, a po­tem za­sia­da­ją wraz z ucznia­mi, tak jak z ro­dzi­ną, do wiel­kiej mi­sy z ku­sku­sem po­pi­ja­nym le­be­nem, tłu­stym na­po­jem mlecz­nym. Ku­skus, drob­niut­ki żół­ty ma­ka­ron z psze­ni­cy, ku­li­nar­ny wy­na­la­zek bar­dzo licz­nych w Ma­ro­ku Ber­be­rów, przy­go­to­wa­ła sę­dzi­wa Lal­la Fat­ma, za­wo­do­wa ku­char­ka z te­tu­ań­skiej me­dy­ny. Do­da­ła do nie­go mar­chwi, rzod­kwi, ce­bu­li, ka­pu­sty, tro­chę wo­ło­wi­ny. Lal­la to w za­sa­dzie ty­tuł wy­so­ko uro­dzo­nych ko­biet, no­szą go sio­stry i cór­ka kró­la, ale uży­wa się go też wo­bec sza­no­wa­nych nie­wiast nie­za­leż­nie od ich po­cho­dze­nia i wy­kształ­ce­nia.

Na lek­cji oma­wia­my li­te­rę rajn, wi­bru­ją­ce fran­cu­skie r. Me­te­len, da­je przy­kład Na­ima, ra­za­la­tun. Ga­ze­la. Ga­ze­la­mi Ta­har Ben Jel­lo­un, ma­ro­kań­ski po­wie­ścio­pi­sarz miesz­ka­ją­cy we Fran­cji i pi­szą­cy po fran­cu­sku, na­zy­wa mło­dziut­kie ko­bie­ty, któ­rych mat­kom mat­ki nie­zna­nych męż­czyzn pro­po­no­wa­ły mał­żeń­stwo. W cza­sach, gdy nie by­ły tak pew­ne sie­bie, jak w opi­sach Mu­sta­fy, w pierw­szej po­ło­wie XX wie­ku. W ham­ma­mie w Fe­zie „ja­kaś star­sza ko­bie­ta po­de­szła do mat­ki i po­pro­si­ła ją o tro­chę ra­su­lu", opo­wia­da Ben Jel­lo­un w po­wie­ści „O mo­jej mat­ce" (w prze­kła­dzie Jo­lan­ty Ko­złow­skiej, War­sza­wa, Wy­daw­nic­two Dia­log,  2010). „Niech Bóg za­cho­wa tę ga­ze­lę o nie­zwy­kle bia­łej skó­rze i pięk­nych, dłu­gich wło­sach. Tak się mó­wi, gdy się skła­da pro­po­zy­cję mał­żeń­stwa". W tej łaź­ni od­by­wa­ły się po­tem przy­go­to­wa­nia pięt­na­sto­let­niej pan­ny mło­dej do ślu­bu z męż­czy­zną, któ­re­go nie wi­dzia­ła na oczy. „Jed­na ra­da dla na­szej ślicz­nej ga­ze­li, któ­ra bę­dzie ju­tro ofia­ro­wa­na swo­je­mu męż­czyź­nie: wij się w je­go rę­kach jak ry­ba, wy­śli­zguj, nie od­da­waj się od ra­zu, on mu­si się tro­chę po­sta­rać, mu­si na cie­bie za­słu­żyć, ład­nie pach­niesz, je­steś przy­go­to­wa­na, na two­jej skó­rze nie ma ani jed­ne­go wło­ska", po­ucza­ła szy­ku­ją­ca ją do za­ślu­bin do­świad­czo­na ma­sa­żyst­ka.

Mo­ham­med VI i je­go ro­dzi­na to stre­fa za­ka­za­na. Nie moż­na ich kry­ty­ko­wać, two­rzyć ka­ry­ka­tur, ro­bić so­bie żar­tów. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi Ma­ro­ko to pio­nier wol­no­ści sło­wa w świe­cie arab­skim, mó­wi Dża­mal Sma­hi, ak­ty­wi­sta te­tu­ań­skiej or­ga­ni­za­cji obro­ny praw czło­wie­ka. In­ter­net jest do­stęp­ny, moż­na w nim pra­wie wszyst­ko, włącz­nie z oglą­da­niem por­no­gra­fii, co w wie­lu pań­stwach mu­zuł­mań­skich jest nie do po­my­śle­nia, ale wol­ność ma gra­ni­cę. Za nią jest to, co zda­niem rzą­dzą­cych za­gra­ża po­ko­jo­wi i har­mo­nii pań­stwa i oby­wa­te­li. To, co mo­że wstrzą­snąć bez­pie­czeń­stwem pań­stwa i wy­so­kich ran­gą urzęd­ni­ków pań­stwo­wych.

Ten wstrząs to po arab­sku za­za, za­pi­su­ję to sło­wo. Lu­bię li­te­rę z, nie moż­na jej po­my­lić, tak sa­mo jak b, f, l, m, j czy r. Go­rzej jest z in­ny­mi, są trzy li­te­ry h, trud­no roz­róż­nial­ne dla mo­je­go ucha i oka, trzy d i aż czte­ry t, z cze­go jed­na w wy­mo­wie bli­ska c, in­na zaś an­giel­skie­mu th.

Z po­wo­du za­za w po­waż­ne ta­ra­pa­ty wpa­dły ga­ze­ty „Al­-Ma­sae" i „Ach­bar al­-Jaum", pi­sząc o po­dej­rza­nych dzia­ła­niach służb spe­cjal­nych, o ko­rup­cji w mi­ni­ster­stwach czy o sę­dzi, któ­ry miał być go­ściem na pierw­szym w Ma­ro­ku ni­by­-ślu­bie ge­jow­skim. Wie­lo­let­ni za­kaz pra­cy w za­wo­dzie ma uro­dzo­ny w Te­tu­anie dzien­ni­karz Ali Elm­ra­bet, któ­ry w pi­śmie sa­ty­rycz­nym wy­dru­ko­wał ka­ry­ka­tu­ry kró­la i ar­ty­kuł o kosz­tach utrzy­ma­nia do­mów mo­nar­chy. Na niż­szym szcze­blu, w pro­win­cjach, wid­mo za­za od­stra­sza od do­cie­kli­we­go za­glą­da­nia do kie­sze­ni urzęd­ni­ków czy wę­sze­nia w spra­wie han­dlu ha­szy­szem.

Re­wo­lu­cje w in­nych kra­jach arab­skich prze­su­nę­ły tro­chę gra­ni­cę, za któ­rą jest za­za. Ma­ro­kań­skie ga­ze­ty nie za­miesz­cza­ły en­tu­zja­stycz­nych ko­men­ta­rzy o oba­le­niu Bena Ale­go, Mu­ba­ra­ka, Kad­da­fie­go. Ogra­ni­cza­ły się do in­for­mo­wa­nia. Ale lu­dzie i tak oglą­da­li ży­ją­cą re­wo­lu­cja­mi ka­tar­ską te­le­wi­zję Al­-Dża­zi­ra i też wy­cho­dzi­li na uli­cę, żą­da­jąc zmian. Wie­lo­ty­sięcz­ne wie­ce prze­ta­cza­ły się w lu­tym i mar­cu 2011 roku tak­że przez Te­tu­an. Z cza­sem jed­nak en­tu­zjazm wo­bec pro­te­stów ma­lał, de­mon­stra­cje od­by­wa­ły się co­raz rza­dziej i co­raz mniej lu­dzi w nich uczest­ni­czy­ło.

Ma­ro­ka Mo­ham­me­da VI nie da się po­rów­nać do Li­bii Kad­da­fie­go czy Egip­tu Mu­ba­ra­ka. Nie jest kró­le­stwem re­pre­sji. Za pa­no­wa­nia je­go oj­ca Ha­sa­na II praw­dzi­wi i do­mnie­ma­ni spi­skow­cy za­peł­nia­li za­gu­bio­ne w gó­rach wię­zie­nia, z któ­rych naj­bar­dziej po­nu­re Ta­zma­mart opi­sał Ta­har Ben Jel­lo­un w po­wie­ści „To ośle­pia­ją­ce, nie­obec­ne świa­tło". Przez la­ta nie wi­dzie­li słoń­ca, bo ce­le nie mia­ły okien, nie mo­gli się wy­pro­sto­wać, bo by­ły zbyt ni­skie, nie je­dli mię­sa, nie pi­li her­ba­ty, nie do­sta­wa­li le­karstw, bo mie­li po­wo­li umie­rać, za­po­mnia­ni i wy­klę­ci. Zna­ny z okru­cień­stwa wo­bec opo­zy­cji szef bez­pie­ki ge­ne­rał Mo­ham­med Ufkir or­ga­ni­zo­wał po­lo­wa­nia i eg­ze­ku­cje. Do cza­su, aż je­go sa­me­go uzna­no za or­ga­ni­za­to­ra za­ma­chu na sa­mo­lot Ha­sa­na II. Obec­ny na po­kła­dzie król cu­dem się ura­to­wał. Na­stęp­ne­go dnia Ufkir już nie żył, jak gło­szą plot­ki, za­strze­lo­ny oso­bi­ście przez Ha­sa­na II. Ca­ła ro­dzi­na ge­ne­ra­ła, z kil­ku­let­ni­mi dzieć­mi włącz­nie, znik­nę­ła na dłu­gie la­ta w za­pro­jek­to­wa­nym przez nie­go sa­me­go wię­zie­niu. Ta­kich wię­zień­ już nie ma, pod­kre­śla Dża­mal Sma­hi, wy­so­ki i chu­dy 31-­la­tek z ob­szer­ną ły­si­ną i kil­ku­dnio­wym za­ro­stem. O tam­tych prze­śla­do­wa­niach moż­na otwar­cie mó­wić, a ich ofia­ry uzy­ska­ły za cza­sów Mo­ham­me­da  VI  od­szko­do­wa­nia.

Na ko­niec na­uki w Te­tu­anie po­znam czas przy­szły. Przed cza­sow­ni­kiem w cza­sie te­raź­niej­szym nie­za­leż­nie od oso­by i licz­by do­sta­wia się wy­raz saw­fa. Cho­dzi mi po gło­wie od mie­się­cy od cza­su, gdy usły­sza­łem Li­bij­ki śpie­wa­ją­ce w Ben­ga­zi hymn re­wo­lu­cji. Saw­fa na­bka hu­na [Zo­sta­nie­my tu­taj]. Nie spo­dzie­wa­łem się, że gra­ma­ty­ka spra­wi mi ta­ką przy­jem­ność. Po­za szko­łą idzie go­rzej. Na stra­ga­nie du­kam, że chcę wa­had ki­lo ba­sa­lun wa ham­sa ru­me­nun. Sprze­daw­ca pa­trzy na mnie jak na przy­by­sza z ko­smo­su. Mu­szę po­ka­zać ce­bu­le i gra­na­ty, do­da­jąc na pal­cach, że ma ich być pięć. Coś po­szło nie tak. Zły ak­cent, złe koń­ców­ki? A mo­że po­wi­nie­nem się uczyć dia­lek­tu?

Ostat­nie­go dnia po­by­tu w Te­tu­anie, za­raz po po­zna­niu cza­su, w któ­rym Li­bij­ki śpie­wa­ły Saw­fa na­bka hu­na, do­wia­du­ję się o za­bi­ciu Mu­am­ma­ra Kad­da­fie­go. Zdję­cia z ostat­nich chwil je­go ży­cia po­ja­wia­ją się na­wet na pla­zmach w ka­wia­ren­kach, na któ­rych ni­gdy nie wi­dzia­łem ni­cze­go in­ne­go po­za me­cza­mi pił­kar­ski­mi.

Dla pro­fe­so­ra Be­na­bu­da Te­tu­an to przede wszyst­kim 500-­let­nia me­dy­na, z wą­ski­mi ulicz­ka­mi, w któ­rych nie miesz­czą się sa­mo­cho­dy. Wal­czy o pie­nią­dze na jej od­no­wie­nie, na wła­dze lo­kal­ne nie li­czy, szy­ku­je list do kró­la. A jest co ro­bić, choć me­dy­na nie jest ru­iną, co cen­niej­sze bu­dyn­ki, me­cze­ty, ma­dra­sy wy­pięk­nia­ły dzię­ki wspar­ciu UNE­SCO i ma­ro­kań­skie­go Mi­ni­ster­stwa Spraw Is­lam­skich. Sy­pią się sta­re do­my, w któ­rych gnież­dżą się kil­ku­po­ko­le­nio­we ro­dzi­ny, peł­ne dziur są wo­do­cią­gi, do któ­rych od wie­ków pły­nie wo­da z 16 gór­skich źró­deł, na przy­wró­ce­nie do ży­cia cze­ka­ją gro­ty pod me­dy­ną, a w jed­nej z nich pod­ziem­ny ko­ściół. Me­dy­nę zbu­do­wa­li mu­zuł­ma­nie i Ży­dzi, wy­gna­ni z Hisz­pa­nii. Za wzór ob­ra­li uko­cha­ne mia­sta an­da­lu­zyj­skie. Uli­ca Haj­fy wpro­wa­dza do dziel­ni­cy ży­dow­skiej, od pół­wie­cza ­bez Ży­dów. Mi­ja się klat­ki, w któ­rych tło­czą się pa­pu­gi, ka­nar­ki, bia­łe go­łę­bie i prze­piór­ki, stra­ga­ny z uło­żo­ny­mi w kop­ce ro­dzyn­ka­mi, orze­cha­mi, tu­ne­zyj­ski­mi dak­ty­la­mi oraz knajp­ki z trze­ma, czte­re­ma sto­li­ka­mi, w któ­rych wła­ści­cie­le obie­ra­ją wa­rzy­wa i wrzu­ca­ją je do wiel­kich mis. Po­tem za­czy­na się kró­le­stwo kraw­ców. Skle­py, z ze­wnątrz nie­po­zor­ne, w środ­ku kry­ją dwa pię­tra szaf ze szpu­la­mi ni­ci do ubrań świą­tecz­nych. Rów­no po­ukła­da­ne w ka­set­kach, ty­sią­ce szpul dłu­go­ści mę­skiej dło­ni, owi­nię­tych nić­mi w ko­lo­rach, któ­re w Eu­ro­pie moż­na zo­ba­czyć chy­ba tyl­ko w te­atrach lal­ko­wych. Nie­zli­czo­ne wa­rian­ty żół­te­go i po­ma­rań­czo­we­go, róż­ne od­cie­nie zie­le­ni, od se­le­dy­nu po ciem­ną mię­tę, roz­ma­ite to­na­cje sre­bra i zło­ta, bor­do, ró­że, fio­le­ty, pur­pu­ry.

Po piąt­ko­wych mo­dłach od skle­pi­ku do skle­pi­ku, od warsz­ta­tu do stra­ga­nu cho­dzi nie­po­zor­ny męż­czy­zna w śred­nim wie­ku. Roz­da­je kar­tecz­ki od­bi­te nie­wy­raź­nie na kse­ro. Na­wet nie­umie­ją­cy czy­tać sta­ru­szek w spra­nej sza­rej dżel­la­bie wie, o co cho­dzi. Roz­po­zna­je dwu­dziest­kę na czar­nym tle. Ruch 20 Lu­te­go wzy­wa na de­mon­stra­cję. Męż­czy­zna z ulot­ka­mi za­cho­dzi i do kraw­ca, któ­ry zszy­wa na sta­rej ma­szy­nie Sin­ge­ra kie­szeń mo­jej ma­ry­nar­ki. W za­kła­dzie przy­gar­bio­ne­go kraw­ca oprócz ma­szy­ny na sto­le ze sklej­ki stoi kil­ka­na­ście bez­gło­wych ma­ne­ki­nów, a na nich wi­szą róż­no­barw­ne, głów­nie pa­ste­lo­we, dam­skie dżel­la­by i za­kła­da­ne od świę­ta dłu­gie do kost­ki stro­je zwa­ne ka­ftan. W tym sa­mym miej­scu do lat pięć­dzie­sią­tych pra­co­wał kra­wiec Żyd, obok by­ły in­ne ży­dow­skie za­kła­dy kra­wiec­kie z ta­ki­mi sa­my­mi ka­fta­na­mi i sze­ro­ki­mi pa­sa­mi do stro­jów we­sel­nych. Te­raz są arab­skie. Po­przecz­na uli­ca Ga­zy peł­na jest warsz­ta­tów złot­ni­czych, w tych sa­mych miej­scach, w któ­rych przez wie­ki pra­co­wa­li ży­dow­scy ju­bi­le­rzy.

W ulot­ce na­wo­łu­ją­cej do udzia­łu w wie­cu z po­mo­cą Na­imy roz­po­zna­ję gniew­ne sło­wa zna­ne z re­wo­lu­cji w in­nych kra­jach arab­skich. Jest tu al­-bi­ta­la, bez­ro­bo­cie, jest i al­-ka­maa, re­pre­sje, a na­wet, co w kon­tek­ście wszech­obec­nej mi­ło­ści do kró­la wy­da­je się wy­jąt­ko­we, al­-istib­ded, czy­li ty­ra­nia. Prze­ciw te­mu ma być ten pro­test, po­wo­dy jak we wszyst­kich re­wo­lu­cjach, któ­re zmio­tły ze sce­ny po­li­tycz­nej Bena Ale­go, Mu­ba­ra­ka i Kad­da­fie­go. A wszyst­ko to w imię wol­no­ści, al­-hur­ri­ja, god­no­ści, al­-ka­ra­ma i spra­wie­dli­wo­ści, al­-ada­la. Zu­peł­nie jak na ka­ir­skim pla­cu Tah­rir, na alei Bur­gi­by w Tu­ni­sie czy na nad­mor­skim bul­wa­rze w Ben­ga­zi.

O wy­zna­czo­nej po­rze, w so­bo­tę wie­czór, na pla­cu Mu­laj Meh­die­go zbie­ra się kil­ka­set osób, głów­nie mło­dzi męż­czyź­ni ubra­ni po eu­ro­pej­sku, do te­go dwa tu­zi­ny bro­da­tych is­la­mi­stów w tra­dy­cyj­nych dżel­la­bach, któ­rzy trzy­ma­ją zdję­cia swo­je­go uwię­zio­ne­go przy­wód­cy Oma­ra Ha­du­szie­go, i kil­ka­dzie­siąt ko­biet, po­ło­wa w chu­s­tach, po­ło­wa z od­sło­nię­ty­mi wło­sa­mi.

Po­dob­ne pro­por­cje by­ły na wie­cach w Tu­ni­sie, Ka­irze, Ben­ga­zi. Po­dob­ne są też oba­wy za­chod­nich eks­per­tów wo­bec fun­da­men­ta­li­stów, któ­rzy nie rzu­ca­ją się w oczy na wie­cach, ale ma­ją spo­re po­par­cie w na­ro­dzie i ucho­dzą za fa­wo­ry­tów ewen­tu­al­nych praw­dzi­wie wol­nych wy­bo­rów.

Od okrą­głe­go pla­cu Mu­la­j Meh­die­go od­cho­dzi sześć ulic, de­mon­stran­ci zmie­ści­li się na wy­cin­ku mię­dzy dwie­ma są­sied­ni­mi, tym, przy któ­rym stoi kon­su­lat Hisz­pa­nii. Jest wśród nich Dża­mal Sma­hi, onie­śmie­lo­ny, że pro­te­sto­wać przy­cho­dzi tak nie­wie­lu, osiem mie­się­cy wcze­śniej, gdy wie­ce się za­czę­ły, zaj­mo­wa­li ca­ły plac. Nie­zra­że­ni ak­ty­wi­ści Ru­chu 20 Lu­te­go w czar­nych ka­mi­zel­kach za­grze­wa­ją do bo­ju, wzno­sząc okrzy­ki o nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej i po­trze­bie wol­no­ści, a wszyst­kie­mu przy­glą­da się kil­ku­dzie­się­ciu po­li­cjan­tów z tar­czą w jed­nej rę­ce i pał­ką w dru­giej. No­wy duch wstę­pu­je w wie­cu­ją­cych, gdy na plac do­cie­ra ko­ro­wód stu­den­tów ude­rza­ją­cych ryt­micz­nie w rę­ce wznie­sio­ne nad gło­wa­mi. Ra­zem ru­sza­ją na ob­chód po cen­trum mia­sta, do­łą­cza­ją do nich ko­lej­ni, ale to dzie­siąt­ki, a nie set­ki. Skan­du­ją, że lud chce zmie­nić sys­tem: asz­-sza­ab ju­rid tar­rir an­-ni­tam.

Wzdłuż tra­sy ma­ni­fe­sta­cji sto­ją mło­dzi męż­czyź­ni o sro­gim wy­ra­zie twa­rzy. Sły­szę, że to bal­ta­dżi­ja, pro­rzą­do­wi chu­li­ga­ni. W trud­nych dla wła­dzy chwi­lach po­ka­zu­ją, że nie wszyst­kim się ona nie po­do­ba. Or­ga­ni­zu­ją kontr­ma­ni­fe­sta­cje, wy­krzy­ku­jąc, jak im do­brze dzię­ki po­czy­na­niom przy­wód­ców, jak ich ko­cha­ją i że tyl­ko zdraj­cy lub po­my­leń­cy mo­gą mieć in­ne zda­nie. Lu­bią się wmie­szać w tłum pro­te­stu­ją­cych i wy­wo­łać za­miesz­ki, za­chę­ca­jąc po­li­cję do in­ter­wen­cji. Mó­wi się, że współ­pra­cu­ją ze służ­ba­mi spe­cjal­ny­mi, do­sta­ją pie­nią­dze, pre­zen­ty  al­bo uzy­sku­ją przy­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie ciem­nych in­te­re­sów. I są bez­kar­ni. Cza­sem po­bi­ją wie­cu­ją­cych, cza­sem urzą­dzą pa­le­nie eg­zem­pla­rzy ga­ze­ty „Ach­bar al­-Jaum", cza­sem ko­goś spro­wo­ku­ją. Tak by­ło w Ca­sa­blan­ce, gdzie po bi­ja­ty­ce wy­wo­ła­nej przez bal­ta­dżi­ja do wię­zie­nia tra­fił zwią­za­ny z Ru­chem 20 Lu­te­go ra­per L7A­9D, któ­ry śpie­wał „Daj mi mo­je pra­wa al­bo mnie za­bij" oraz, co uzna­no za alu­zję do kró­la, „Przy­się­gam, pó­ki ży­ję, je­go syn nie bę­dzie dzie­dzi­czył". Bal­ta­dżi­ja da­li się po­znać i w in­nych kra­jach arab­skich. W cza­sie  re­wo­lu­cji w Ka­irze wje­cha­li na plac Tah­rir na wiel­błą­dach, z bi­cza­mi i ki­ja­mi w rę­kach, do­pro­wa­dza­jąc tam do naj­krwaw­szych starć. W Te­tu­anie nie za­ata­ko­wa­li.

De­mon­stran­ci wy­krzy­ku­ją ha­sła, z któ­rych wy­ła­pu­ję po­szcze­gól­ne sło­wa: wol­ność, na­ród, Ma­ro­ko. Na ty­le star­czy­ły mi ćwi­cze­nia z Na­imą. Nie wiem, czy wspo­mi­na­ją coś o kró­lu, nie do­wiem się, czy ty­ra­nem z ulot­ki wzy­wa­ją­cej do de­mon­stra­cji jest on czy je­go mi­ni­stro­wie i sze­fo­wie władz lo­kal­nych. ­­

Po­wo­li zbli­ża­ją się do pa­ła­cu kró­lew­skie­go, przy któ­rym wzno­szą się wy­so­kie pal­my i ło­po­czą na­ro­do­we fla­gi, czer­wo­ne z zie­lo­ną gwiaz­dą. Plac przed pa­ła­cem za­wsze jest nie­do­stęp­ny, ogro­dzo­ny płot­ka­mi, przy któ­rych dzie­siąt­ki męż­czyzn gra­ją w do­mi­no i war­ca­by na plan­szach z kar­to­nu, pion­ka­mi zro­bio­ny­mi z na­krę­tek. Te­raz do­dat­ko­wą za­po­rę stwo­rzy­li po­li­cjan­ci. De­mon­stran­ci za­trzy­mu­ją się, śpie­wa­ją o wła­dzy na­leż­nej lu­do­wi i za­wra­ca­ją. Nie ru­szy­li na pa­łac kró­lew­ski. Mo­że ni­gdy nie ru­szą. Mo­że na­praw­dę uwa­ża­ją, że Mo­ham­med VI nie po­wi­nien skoń­czyć jak Ben Ali i Mu­ba­rak. Że to nie on od­po­wia­da za ich pro­ble­my, chce do­brze, ale źli urzęd­ni­cy wszyst­ko psu­ją.

Strona książki na

Facebooku

Li­te­ry wi­ją się, krę­cą, peł­za­ją. Wy­glą­da­ją jak pę­tel­ki, ko­ły­ski, trój­ką­ci­ki z za­okrą­glo­ny­mi koń­ca­mi, la­ski, ha­czy­ki, ząb­ki znacz­ków, zyg­za­ki.

We wtorek, 21 lutego, w warszawskim klubie Wrzenie Świata

Pozostało 99% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski