Za ostatni grosz

Czyli o tym, jak literaci pisali o finansach i jak sobie radzili z własnymi funduszami

Publikacja: 10.08.2013 01:01

„Opowieść wigilijna” (1984) – jedna z wielu adaptacji opowiadania Dickensa

„Opowieść wigilijna” (1984) – jedna z wielu adaptacji opowiadania Dickensa

Foto: AFP

Tekst z archiwum tygodnika Uważam Rze

Pisarze, którzy wypowiadali się na temat pieniądza, sami ledwo wiązali koniec z końcem. Za to chętnie udzielali rad tym, którzy mieli miliony. Ale posłuchajmy i ich. Oni też mają swoją opowieść.

Dookoła franka

Przekartkujmy klasyków wolnego rynku w literaturze. Najpierw tych z Zachodu. Honoriusz Balzak miał w jednym paluszku giełdę, lichwę, pożyczkę i procent. I to go uratowało od śmierci głodowej, na co się zanosiło. Bo kiedy zamieszkał na nędznym paryskim poddaszu, próbował się dorobić jako właściciel drukarni. Poszło mu tak krzywo, że długi trzeba było spłacać za wyprzedawany (niewielki) majątek rodzinny. Nakupił więc papieru i zamknął się, by pisać powieść. Pomógł mu skandal. Jego „Fizjologię małżeństwa" okrzyknięto pornografią, więc nakład rozszedł się na pniu. A skoro tak, to Balzak wymyślił, że teraz pracować będą na niego książki. Zaprojektował, że napisze serię – „Komedię ludzką" – czyli jakieś 130 dzieł, co pozwoli mu nie zaznać biedy do śmierci. Rzeczywiście kolejne tytuły sprzedawały się nieźle, ale bogacza z Balzaka nie zrobiły. Bo ten pisał przez całe noce, pochłaniając przy tym hektolitry kawy, ale w dzień trwonił forsę. Ciągle przy tym żebrał u wydawców o kolejne zaliczki. Żeby je spłacić, pisywał nieraz po 14 godzin non stop. Przy tym musiał baczyć, co robi, bo do swej literatury wprowadził aż dwa tysiące postaci. Takiej eksploatacji organizm nie mógł wytrzymywać w nieskończoność. Balzak zszedł, kiedy miał zaledwie 51 lat. I oczywiście pozostawił po sobie mnóstwo długów.

O pieniądzu wiele miał do powiedzenia francuski nowelista Guy de Maupassant. Zebrało się tego jakieś 300 opowiadanek na różne tematy, ale zawsze wokół problemu ludzi, którzy się dorobili albo byli w trakcie dorabiania. Układ był taki: jeżeli opowiadanko szło do gazety, mogło zawierać najwyżej 3 tys. słów, a gdy wydawano je w książce, historyjka mogła liczyć 10 tys. słów. Wszystko dookoła mamony. Ot, „Klejnoty pana Latin". Drobny urzędniczyna, który miał w życiu jedną cenną sprawę – piękną żonę. Na dwa bilety do teatru nie było go stać, więc żona chadzała na przedstawienia sama. O klejnotach mowy być nie mogło, więc kładła na siebie tanie imitacje. Kiedy zmarła, małżonek zaniósł do jubilera te świecidełka przekonany, że zgarnie za nie marne grosze. A tu się okazało, że to wszystko oryginały i są warte krocie. Bo piękna żona wcale nie chodziła do teatru, lecz do zamożnych kochanków, którzy ją obdarowywali. Sam Maupassant miewał napady paniki: że jest biedny, że do drzwi puka komornik, że umrze z głodu. Do tego doszedł nieuleczalny wówczas syfilis. Po tym, jak próbował sobie poderżnąć gardło, zamknięto go w klinice psychiatrycznej. Nigdy stamtąd nie wyszedł.

Dookoła funta i dolara

Pieniądzem interesował się Karol Dickens. Na wolnym rynku debiutował jako pakowacz czernidła do butów w małej fabryczce. Kiedy został gońcem u londyńskiego adwokata, wydawało mu się, że złapał Pana Boga za nogi. I rzeczywiście: kursował po mieście i podpatrywał różne jego śmiesznostki. A że pisało mu się łatwo, zaczął te obrazki wysyłać do gazet. Drukowali i prosili o jeszcze. Wreszcie ktoś podsunął myśl, żeby zrobić z tego powieść w odcinkach. Dickens wymyślił więc sobie postać główną, niejakiego Pickwicka, i dołożył do tego ze trzy setki postaci pobocznych. I tłukł te historie z tygodnia na tydzień, aż zrobiła się z tego opasła powieść. Ale temat pieniądza ciągle go uwierał. I akurat kiedy tonął w długach i musiał się dopraszać pożyczek u różnych możnych sknerów, wpadł na pomysł historii o bogaczu, który w noc wigilijną przechodzi kompletną metamorfozę. Z dusigrosza staje się dobroczyńcą. Tak powstała jedna z najbardziej znanych na świecie fabuł (ekranizowana wielokrotnie) – „Opowieść wigilijna". To historia o tym, ile dobrego może zrobić pieniądz, jeśli jest użyty w porę i dla dobrej sprawy.

Podobnie mniemał o kapitale najważniejszy poeta Ameryki Walt Whitman. Nie przeszkadzało mu, że jest zaledwie podrzędnym drukarzem, który składa czcionki dla gazetek o niewielkim zasięgu. Ważniejsze było to, że wszystko to działo się w Nowym Jorku w połowie XIX wieku. A było to wyjątkowe miejsce na ziemi. Nowy Jork zapomniał o grzechu pierworodnym i zamierzał zaprowadzić raj na terenie USA. Cóż to był za rozmach, co za entuzjazm! Whitman rymował nie językiem uniwersytetów, lecz ulicy. Uważał, że od Nowego Jorku powinien się uczyć cały świat. Spójrzcie na Manhattan, zobaczcie, co potrafi zdziałać dobrze użyty pieniądz! Nowy Jork pozwalał każdemu zarobić na siebie i swoją rodzinę. Kiedy ktoś starał się biednie ubranemu Whitmanowi wcisnąć dolara, bo brał go za żebraka, ten wywoływał awanturę. W Nowym Jorku każdy jest w stanie sam się utrzymać! Nikt nie musi żebrać! Kiedy Whitman umierał, on i jego przesłanie było tak samo popularnym symbolem Ameryki jak gwiaździsty sztandar.

Dookoła rubla

Na Wschodzie o pieniądz mocno zahaczał Fiodor Dostojewski. Kiedy w 10-funtowych kajdanach zaciągnięto go na Sybir za krytykę carskiego ustroju, nabrał przekonania, że przede wszystkim „trzeba cierpieć". To w Rosji. Ale kiedy znalazł się na Zachodzie, nie przestali go fascynować ludzie, którym cierpienie nie było do niczego potrzebne. Całe życie sumiennie pracowali i dożywali swoich dni w uroczym domku z ogródkiem. Bez wielkich napięć duchowych i bez długów. A Dostojewski nie dość, że biedował, to jeszcze w długach tonął. Aż znalazł drogę na skróty – hazard. Dzień za dniem znikał w kasynach i regularnie przegrywał to, co zarobił, oraz zaliczki za książki, których jeszcze nie napisał. Musiał więc zaczerniać papier w tempie ekspresowym. Żeby było szybciej, nie pisał, lecz spacerując po pokoju, dyktował swej sekretarce, a później żonie. Wszystkie jego najważniejsze powieści – „Biesy" czy „Bracia Karamazow" – powstały dlatego, że „biedny Fiedia" musiał spłacić długi. A wydawcy płacili mu grosze, bo wiedzieli, że i tak będzie pisał, bo nie ma wyjścia. Harował za stawki dwukrotnie niższe niż te, które oferowano Lwu Tołstojowi. W dodatku sesje literackie przerywały regularne ataki padaczki. Nic więc dziwnego, że umierał jako jeden z najszerzej czytanych pisarzy rosyjskich, ale jednocześnie – nędzarz.

Inny pisarz rosyjski, Mikołaj Gogol, też się nie wzbogacił, lubił za to moralizować na temat pieniądza. Przykładowo dał taką oto scenkę w swoich niezapomnianych „Martwych duszach". Przypominam: pewien kombinator jeździ po carskiej Rosji i od „obywateli ziemskich" wykupuje chłopów, którzy od ostatniego spisu zmarli, ale wciąż figurują w rejestrach i trzeba za nich płacić podatki. Każdy się chętnie takiej „martwej duszy" pozbędzie, a nabywca może się legitymować tysiącami poddanych. A kto tam dojdzie, że martwych... I ten nabywca trafia na posiadacza ziemskiego Pluszkina, który na punkcie pieniędzy dostał regularnego szmergla. Miał rozległe dobra, ale wciąż było mu mało. Więc chodził po wsi i zbierał wszystko, co jeszcze mogło się przydać: a to starą podkowę, a to kawałek drutu. Z czasem jego dworek zaczął przypominać graciarnię zawaloną po sufit stertami rupieci. Tymczasem jego ogromne latyfundia popadały w ruinę, bo nikt się nimi nie interesował. A Pluszkin dbał jedynie o to, aby jeszcze jedną podkowę, jeszcze jedną starą szmatę do domu przynieść.

Dookoła złotówki

U polskich pisarzy pieniądz nie miał wzięcia. Taki nieromantyczny. Poważnie traktował go Bolesław Prus, który sam przez całe życie ledwo wiązał koniec z końcem. Stanisław Wokulski z „Lalki" doskonale rozumie, ile naprawdę znaczy pieniądz. Mógłby całe życie dźwigać beczki z winem z piwnicy u Hoppera, gdzie w trupa zalewają się co wieczór „panowie radcy", ale on woli się dorobić. Po nocach zakuwa, bo jednocześnie studiuje. Jak go zesłali na Sybir za udział w powstaniu styczniowym, to też nie leżakuje. Bada tamtejszą faunę i florę, żeby przysłużyć się nauce. Po powrocie żeni się z pracodawczynią Minclową, która po paru latach czyni go wdowcem i spadkobiercą. Ale jemu nie dogadza, że się dorobił najprościej, bo przez dziedziczenie. Rusza na wojnę z Turcją, by zarobić na dostawach dla wojska. I by nie mówiono, że forsę ma dlatego tylko, że się bogato ożenił. A jak już się dorobił, to z tej forsy robi przemyślny użytek. Zaczyna podkupywać Łęckich. A to wyjątkowo jałowi arystokraci. Fortunę odziedziczyli, ale jedyne, co potrafią organizować, to bale, rauty, przyjęcia. I z dnia na dzień zostają dziadami z tytułem hrabiowskim. Do tego stopnia, że gotowi są wydać pannę Izabelę Łęcką za byle kupca (Wokulskiego), aby tylko zachować pozór majętności. Dno. Sama Izabela z najwyższą niechęcią wydałaby się za kupca, pod warunkiem że ten zmieni zawód. Pani z arystokracji za nic nie zostanie „kupcową". A że jest kilka razy biedniejsza niż ten „kupiec"? Cóż, w Polsce liczy się pozór, blichtr, nie stan faktyczny.

U polskich pisarzy pieniądz nie miał wzięcia. Taki nieromantyczny...

Po Prusie w naszej literaturze wcale nie było lepiej. Pisarze krajowi w ogóle z pieniądzem sobie nie radzili. Co nie dziwne. Tu byle pisarzynę brało na etat państwo. A to stypendia, a to domy pracy twórczej, a to fundowane wczasy, o wysokich honorariach za byle gniot nie wspominając. Jak pisarz tłukł bestsellery, jak Maciej Słomczyński (Joe Alex), to na weekend do Zakopanego jeździł taksówką. Jak Tuwim wrócił po wojnie z emigracji, to władza ludowa tak się ucieszyła, że od razu podarowała mu willę w Konstancinie. Pisarze emigranci gardzili Polską Ludową, ale chcieli mieć jak koledzy w socjalizmie. Niestety, zmuszeni byli klepać biedę. Wybitny eseista Jerzy Stempowski, który biegle władał wszystkimi głównymi językami europejskimi, a w dodatku greką i łaciną, przymierał głodem. W tonie błagalnym pisał do Jerzego Giedroycia z paryskiej „Kultury": „Chciałem przejąć zaniedbany zakład do wyrobu szczotek cyrkularnych, używanych do polerowania metali. Szczotki takie, robione na miarę, są dość drogie, i pracując 2–3 godziny dziennie, miałbym z tego większe dochody niż wielu popularnych autorów z wykonywania swego zawodu. Moje projekty rzemieślnicze nie doszły do skutku, bo właścicielka warsztatu nie chciała mi go odstąpić i w napadzie obłędu zniszczyła całe urządzenie". Eseista został na lodzie.

Podobnie wiodło się za granicą Gombrowiczowi. W „Trans-Atlantyku" opisuje żebraninę w ambasadzie polskiej w Rio de Janeiro, gdzie niskiej rangi urzędnik zbył go drobniakami na tanią garkuchnię i zastrzegł: „Więcej nie dój, bom nie krowa". A sam Gombrowicz do tegoż Giedroycia pisał: „moja sytuacja staje się rozpaczliwa". Błagał o jakąkolwiek pracę, powołując się na biegłą znajomość francuskiego i hiszpańskiego oraz skończone prawo. Giedroyc go jednak u siebie nie zatrudnił, bo przeczuwał, że z Gombrowicza pracownik żaden. Załatwił mu za to posadę felietonisty w Wolnej Europie. Układ był taki, że Gombrowicz felietony pisał, Wolna Europa płaciła, ale ani myślała te felietony nadawać. Zamawiała je, by pisarz nie umarł z głodu. Kiedy w 1968 r. opublikowano przeciek, że Gombrowicz był brany pod uwagę jako kandydat do literackiego Nobla, ten formalnie szalał z rozpaczy. Nie dlatego, że nie dostał lauru, ale z tego powodu, że koło nosa przeszło mu 70 tys. dolarów. Dla niego wówczas suma bajeczna.

Inny emigracyjny pisarz, Andrzej Bobkowski, tłumaczył się Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, że pisze do niego krótkie listy, bo we Francji za każdy gram listu lotniczego trzeba było płacić. A jego stać było tylko na kilka gramów. Pisał z emigracji: „Boję się. Nie mam żadnego fachu. Umiem wprawdzie odróżnić pilnik od żelaza od pilnika do paznokci, ale to jeszcze za mało. Skoczyłem do głębokiej wody, nie umiejąc należycie pływać". I zabrał się za klejenie modeli samolotów na sprzedaż. Nie było łatwo. Taki model sprzedawał za trzy dolary, co powinno było mu zapewnić wyżywienie na trzy dni. Ale i z tym bywały problemy, bo przecież niezbędna „flacha rumu" kosztowała aż 1,30 dol.

Z kolei najwybitniejszy emigracyjny publicysta polityczny, Juliusz Mieroszewski, ukończył kurs tapicerski i wykonywał kanapy, tapczany, fotele. Ale pisał z Anglii: „Nikt w tym kraju nie reflektuje na kucharzy czy tapicerów po czterdziestce". A było się zamknąć – jak Balzak – i tłuc do gazet kawałki za parę funtów sztuka. Może z tego wyniknęłaby nasza najwybitniejsza „Wielka improwizacja"?

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski