Rzeczpospolita: Kiedy zaczęło się to pani fraszkopisanie?
Marlena Wilbik: Mam wrażenie, że było zawsze. Gdy tych fraszek nazbierało się trochę, odważyłam się je pokazać znajomym krytykom. Powiedzieli zdecydowanie: „Ruda, musisz pisać". Więc piszę. A z czego się to wzięło? Myślę, że z dystansu do świata, z tego, że mimo wszystko lubię ludzi.
A jak patrzy pani na bliźnich? Z czego najchętniej się śmiejemy, czym najłatwiej nas obrazić?
Na te pytania powinien odpowiedzieć raczej socjolog niż fraszkopisarz. Z pewnością nie jesteśmy narodem ponuraków. Lubimy czarny humor. Mamy duże poczucie humoru, choć bardziej na temat innych niż siebie samych. Największą radość sprawia mi fakt, że te fraszki integrują pokolenia, bo na spotkania ze mną przychodzą babcie z wnuczkami. I każdy dobrze się bawi.
Czy jesteśmy społeczeństwem pruderyjnym?
Myślę, że Polacy nie są pruderyjnym narodem, pod warunkiem że erotyka podana jest w zgrabnej formie. Bo z jednej strony pojawia się w naukowych rozprawach, czego nie da się słuchać. A z drugiej bywa wulgarna, wręcz chamska, opowiadana np. przy piwie. Nie ma tej wypośrodkowanej. A ja staram się przekonać, że można o „tych sprawach" mówić z uśmiechem. Zresztą nie tylko o nich. Chodzi mi o to, byśmy starali się być uśmiechnięci bez dopalaczy. Po prostu znaleźli ten dopalacz w sobie. Niech on przyjmie formę pasji, dopinguje do realizacji tego, na czym naprawdę nam zależy, będzie formą miłości do bliskich, przypomni osoby, dla których chce nam się żyć.