Do nagrania solowej płyty zainspirowała Eddiego Veddera autentyczna historia, którą zekranizował jego przyjaciel, aktor i reżyser Sean Penn, w najnowszym filmie „Into the Wild”. Oto w czasie, gdy na początku lat 90. Pearl Jam debiutował albumem „Ten” i stał się symbolem młodzieżowego buntu – dwudziestokilkoletni Amerykanin Christopher McCandless zdecydował się porzucić życie w społeczeństwie. Rozdał przyjaciołom wszystko, co miał, w tym 24 tysiące dolarów, i wybrał samotną włóczęgę po dzikiej Alasce.

Łatwo się domyślić, że Vedder zobaczył w „Into the Wild” własne niespełnione marzenia. Co prawda po pierwszych sukcesach, by nie powtórzyć samobójczego dramatu Kurta Cobaina, od połowy lat 90. stara się żyć z dala od wielkich metropolii i nocnych klubów, ale całkowitej wolności, jak McCandless, nie wybrał. Szuka spokoju na łonie natury i serfuje, ale z rockowej sceny nie rezygnuje.

Nie wiadomo, czy i kiedy „Into the Wild” wejdzie na polskie ekrany, ale album zaostrza apetyt na film. To zasługa dołączonych do krążka wspaniałych fotosów górskich przełęczy czy zachodów letniego słońca. Przede wszystkich jednak przejmującej muzyki Veddera. Ma tę samą wysoką temperaturę emocji, co nagrania Pearl Jam, jednak jest zdecydowanie bardziej osobista, kameralna – dominuje folk. Nawet kiedy muzyk sięga po gitary elektryczne, utwory zachowują akustyczną aurę, podkreśloną przez banjo i aranżacje w klimacie hipisowskich nagrań z końca lat 60. Wokalista zawsze był lojalny wobec kolegów, dbał o zespół, dlatego pewnie nie będzie promował solowych nagrań koncertami, singlami czy teledyskami. A szkoda, bo dynamiczne „Far Behind” czy melancholijne „Long Nights” to pewne przeboje. Najwspanialsza jest interpretacja kompozycji „Hard Sun” z repertuaru zespołu Indio. Vedder dodał do oryginału wyczuwalny w głosie zachwyt Alaską i szaleństwo serfera.

Wokalistę, tym razem już na czele Pearl Jamu, możemy oglądać w paradokumentalnym filmie „Imagine in Cornice” prezentującym tegoroczną tygodniową trasę zespołu po Włoszech. Dramaturgię koncertów nieoczekiwanie wzmocniła pogoda: zamiast bowiem występować na antycznej arenie Werony pod rozgwieżdżonym niebem, muzycy zagrali w strugach deszczu. Ale jak wiadomo od czasu festiwalu Woodstock – to zawsze pomaga w budowaniu niepowtarzalnej atmosfery występu. Vedder współtworzył ją, również przygotowując co wieczór konferansjerkę w narodowym języku fanów. Oglądamy spotkania z tłumaczami, dobieranie właściwych słów, a także entuzjazm publiczności wywołany kompozycjami „World Wide Suicide”, „Even Flow”, „Alive” czy „Rockin’ in the Free World”.

Zwraca uwagę skromność muzyków. Kiedy wychodzą z hotelu ubrani w zwykłe bawełniane koszulki, nie uciekają przed tłumem za plecy ochroniarzy, bo ich nie mają. Każdemu z wielbicieli dają autograf. Nie odchodzą, nie mając pewności, czy wszyscy czują się usatysfakcjonowani. Nam po obejrzeniu włoskich występów może być tylko żal, że Pearl Jam dojechał do Polski zmęczony. Dawał z siebie wszystko, a jednak brakowało sił. We Włoszech Vedder miał ich tyle, że wchodził na wieżę miejskiej katedry, bawił się w dzwonnika i chwytał za miotłę, by posprzątać dzwonnicę z niedopałków.