Rz: Kiedy zaświtała panu w głowie idea albumu, który okazał się najsłynniejszy w historii muzyki elektronicznej?
Jean Michel Jarre:
Była to konsekwencja poszukiwań związanych z próbą stworzenia pomostu łączącego pop z klasyką. Czułem się z nią związany ze względu na kompozytorską biografię ojca i moją edukację. Studiując w Paryżu u Pierre’a Schaeffera, legendarnego twórcy muzyki konkretnej, doszedłem do wniosku, że kolejnym ogniwem artystycznej rewolucji mogą być syntezatory. Tak narodziła się forma „Oxygene”. Jeśli chodzi o treść, moją nową muzyką chciałem wyrazić atmosferę końca lat 70. Wcale nie planowałem czegoś w rodzaju muzycznego science fiction – chciałem opisać naszą ziemską rzeczywistość. Stąd wziął się projekt okładki przedstawiający glob, który staje się trupią czaszką.
Do dziś pamiętam pierwsze wrażenia po wysłuchaniu „Oxygene”. Muzyka przypominała, że wszechświat jest tajemnicą, a nasza planeta jest samotna w kosmosie. Nie było to przyjemne uczucie, a jednak od muzyki nie można się było oderwać.
W drugiej połowie lat 70. ludzkość była zafascynowana podbojem kosmosu, którego dokonywali Rosjanie i Amerykanie. Ale towarzyszyła mu obawa – wyrażana w literaturze i kinie science fiction, np. w „Odysei kosmicznej 2001” Stanleya Kubricka – przed buntem robotów i opanowaniem świata przez tajemnicze, sztuczne inteligencje. Pamiętam dziwne pomieszanie uczuć – marzeń i lęku. Strachu związanego również z coraz poważniejszym problemem zanieczyszczania naszej planety. Dlatego nadałem płycie tytuł „Tlen”. Nie spodobał się rodzinie ani przyjaciołom; uważali, że jest nazbyt chemiczny i za mało romantyczny. Ale obstawałem przy swoim. Podświadomie czułem, że zaczynamy się dusić, że zaczyna nam brakować tlenu. To wtedy zaczęły się rodzić ruchy ekologiczne. Dziś wiemy, że nie roboty i nowe technologie są naszym największym zagrożeniem, lecz my sami. Dlatego surrealistyczna okładka zaprojektowana przez Michaela Grangera jest obecnie jeszcze bardziej aktualna niż 30 lat temu.