Oglądałem koncert The Police w Monachium. Robiliście wrażenie bardzo demokratycznej grupy. Ale może się mylę i jednak macie lidera?
W naszym zespole panuje dziś demokracja – to jest niezbity fakt, ale to demokracja typu chińskiego! Liderem jest ten, kto stosuje wobec pozostałych muzyków najwięcej przemocy i robi to najskuteczniej. Sting ma najłatwiejszą sytuację, ponieważ skomponował najwięcej piosenek i jest najlepszym wokalistą pośród nas. Dlatego oficjalnie to on jest naszym liderem. Ale kiedy tylko staje się dla nas zbyt serdeczny, wykorzystujemy moment słabości i robimy wszystko, żeby przejąć władzę. Mój styl rządzenia nazwałbym pasywną agresją. Wychodzę z założenia, że jeśli koledzy nie dostosują się do mnie – nic nie mogą zrobić. Ale kłócimy się w różnych konfiguracjach. Czasami jestem w sojuszu ze Stingiem, a czasami przeciwko niemu – z Andym.
Czy Sting i Summers zmienili się od czasu waszego rozstania?
Świat się zmienił, wszyscy się ożeniliśmy, mamy dzieci, a mimo to wciąż czujemy się jak kumple z liceum. Sting to Lew Judy, cesarz Etiopii, patron wszystkich wyznawców reggae. Niezwykle kreatywny artysta o osobowości poety, który stara się uszlachetniać wszystkie nasze pomysły. Co może wszystkich zaskakiwać, prywatnie jest człowiekiem bardzo cichym, spokojnym, wręcz introwertycznym, czyli przeciwieństwem tego, co można oglądać na koncercie. Andy to rodzaj sk.... Jeśli chodzi o wzrost – jest malutki, ale w jego niewielkim ciele skumulowało się tyle energii, że żadnemu facetowi nie radzę wchodzić mu w drogę. Relacje z Andym przypominają taniec na wulkanie. Jeżeli mamy problemy z wytwórnią fonograficzną – to właśnie jego wysyłamy na rozmowy. A co mogę powiedzieć kobietom? Uważajcie, bo to macho!
A pan?
Jestem osobą niezwykle zrelaksowaną. Zawsze robię to, co lubię. Tylko to, co lubię.