Płyta ma szlachetne korzenie – nawiązuje do „Sierżanta Pieprza” The Beatles. Nawet początek jest podobny – muzycy, tłumacząc się z krótkiej nieobecności, zapraszają do wysłuchania nowych nagrań.

W kolejnych utworach można rozpoznać charakterystyczne brzmienia gitary Harrisona, partie instrumentów smyczkowych Panic nagrali w studio Beatlesów na Abbey Road, trąbki i psychodelicznie zmiksowane dźwięki grane są od tyłu. Zaletą albumu jest to, że tworząc ogólne wrażenie podobieństwa, nie jest on zwykłą kopią. To nowe melodie podane w formie, która jest syntezą brzmień końca lat 60., brytyjskiego swingu lat 30., rewiowych piosenek i cyrku z początku XX wieku.

Koncerty i teledyski Panic at the Disco słyną z tego, że biorą w nim udział cyrkowcy stylizowani na czasy wiktoriańskie. To kolejne nawiązanie do dorobku The Beatles. Ale Amerykanie nie są tak radykalni i dekadenccy jak oni. Nie śpiewają o ucieczkach z domu, heroinie i LSD, lecz o miłości, ptaszkach i chmurkach. Wypadają melancholijnie i pastelowo. Właśnie dlatego zalicza się ich do modnego ostatnio nurtu emo utożsamianego z młodymi nadwrażliwcami dystansującymi się od brutalności naszych czasów.

Muzycy są z powodu tej kwalifikacji wściekli, odszczekują się mediom, że chcieliby być nowymi Radiohead, ale wystarczy popatrzeć na kwiatki z okładki płyty, by stwierdzić, że z psychodelicznym angielskim zespołem nie mają nic wspólnego. Największą rozpustą, do jakiej Panic przyznaje się publicznie, jest spanie do późna. Stąd absurdalny tytuł przeboju „Nine in the Afternoon”. Jak to miło, że we współczesnym popie nie wszyscy chcą być odrzucający, brudni, źli.

Panic at the Disco, Prette Odd, Atlantic/Warner 2008