Metallica ma do Polski sentyment, bo gdy nie była jeszcze popularna tak jak dziś, podczas pierwszej wizyty w 1987 r. publiczność przez dwa wieczory wypełniała katowicki Spodek. Muzycy uwielbiają naszą kuchnię. Gdy odlatują, na pokładzie prywatnego odrzutowca mają zapasy pierogów i bigosu.
W 1983 r. obudzili znudzony muzyczny świat trzęsieniem ziemi. Ich debiutancki album "Kill 'em All" brzmiał jak nacierający czołg – gitary Kirka Hammetta i śpiewającego Jamesa Hetfielda grały równocześnie ten sam riff, zaś perkusista Lars Urlich wybijał rytm jednocześnie na dwóch basowych bębnach. Okładka przedstawiająca młotek w kałuży krwi otwierała pierwszy rozdział opowieści o nowym zbuntowanym amerykańskim pokoleniu. Niby wszystko było OK. Młodzi nie pamiętali II wojny światowej ani konfliktu w Wietnamie, ale byli zarażeni frustracją rodziców, którzy wchodzili w dorosłe życie z marzeniami o hipisowskiej rewolucji, a kończyli, robiąc kasę i rozwodząc się.
– Mieliśmy trudne dzieciństwo, szukaliśmy ujścia dla rodzącej się w nas agresji. Znaleźliśmy je w muzyce – mówił "Rz" gitarzysta Kirk Hammett, dziś jeden z największych wirtuozów gitary.
Płyty Metalliki eksplodowały buntem, złością, a jednocześnie emanowały siłą i dodawały rówieśnikom energii do życia. Dlatego stali się głosem pokolenia. "Black Album" z 1991 r. sprzedał się w 25 milionach egzemplarzy. Choć trudno powiedzieć o muzykach, że są kaznodziejami rocka jak Bono, nigdy nie chodziło im tylko o "sex, drugs and rock'n'roll": dobro i zło to ich główne tematy.
– Mój ojciec jest typowym przykładem irlandzkiego katolika, ja już nim nie jestem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu – tłumaczył mi Hammett. – Ale może dlatego, że wychowałem się w rodzinie o religijnych korzeniach, wierzę w cud ludzkiego życia, w siłę wiary. Bez tego życie jest zwykłym przypadkiem, nie ma znaczenia, traci sens.