A jednak to nieprawdziwy obraz kariery artysty, o czym wie każdy widz jego koncertu. On nigdy jazzu nie porzucił. Pasją Ala Jarreau jest bowiem improwizacja. Śpiewając scatem, bez słów, potrafi naśladować solówki instrumentów. Robi to tak przekonująco, że zapominamy o jego przebojowych piosenkach. Jakie oblicze zaprezentuje nam w Warszawie? Z pewnością będzie to wielki koncert, bo Al Jarreau zawsze daje z siebie wszystko. Pamiętam, jak ociekający potem, wycieńczony kolejnym bisem, śpiewał leżąc na scenie festiwalu North Sea Jazz 2002 w Hadze, bowiem nie miał już sił stać.
Jest jedynym wokalistą, który zdobył prestiżowe nagrody Grammy w trzech różnych kategoriach: jazz, pop i r’n’b. Ma ich na koncie siedem, w tym za piosenkę z ostatniego albumu „Givin’ It Up”, nagranego w duecie z gitarzystą i wokalistą George’em Bensonem. To potwierdzenie, że ciągle jest na szczycie.
[srodtytul]Psycholog i rehabilitant[/srodtytul]
Al Jarreau zaczął śpiewać w kościelnym chórze, a ponieważ w latach 60. modne były wokalne kwartety, dla zabawy założył taki z koleżanką i kolegami z koledżu w Wisconcin. Nazwali się The Indigos. Jednak Al skupił się wówczas na nauce. Skończył psychologię, a potem rehabilitację na uniwersytecie stanowym Iowa. Pracę rehabilitanta znalazł w San Francisco, ale wieczorami postanowił dorabiać śpiewając w klubach. Tak trafił na trio pianisty George’a Duke’a. Śpiewał jazzowe standardy, a ówczesne nagrania ukazały się na poszukiwanym dziś przez jego fanów albumie „1965”. Przekonał się, że śpiewanie jest jego powołaniem.
Pod koniec lat 60. przeniósł się do Los Angeles. Występował w nocnych klubach, ale nie zwrócił na siebie uwagi.