Żywioł improwizacji Ala Jarreau

Gdyby ktoś posłuchał płyt Ala Jarreau w kolejności premier, stwierdziłby, że jego kariera zatoczyła koło. Śpiewał jazz w latach 60., następnie stał się wokalistą r’n’b, potem popowym i powrócił do jazzu w 2004 r. albumem „Accentuate the Positive”.

Publikacja: 23.10.2008 05:08

Al Jarreau, 29 października, godz. 19, Sala Kongresowa

Al Jarreau, 29 października, godz. 19, Sala Kongresowa

Foto: Rzeczpospolita, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

A jednak to nieprawdziwy obraz kariery artysty, o czym wie każdy widz jego koncertu. On nigdy jazzu nie porzucił. Pasją Ala Jarreau jest bowiem improwizacja. Śpiewając scatem, bez słów, potrafi naśladować solówki instrumentów. Robi to tak przekonująco, że zapominamy o jego przebojowych piosenkach. Jakie oblicze zaprezentuje nam w Warszawie? Z pewnością będzie to wielki koncert, bo Al Jarreau zawsze daje z siebie wszystko. Pamiętam, jak ociekający potem, wycieńczony kolejnym bisem, śpiewał leżąc na scenie festiwalu North Sea Jazz 2002 w Hadze, bowiem nie miał już sił stać.

Jest jedynym wokalistą, który zdobył prestiżowe nagrody Grammy w trzech różnych kategoriach: jazz, pop i r’n’b. Ma ich na koncie siedem, w tym za piosenkę z ostatniego albumu „Givin’ It Up”, nagranego w duecie z gitarzystą i wokalistą George’em Bensonem. To potwierdzenie, że ciągle jest na szczycie.

[srodtytul]Psycholog i rehabilitant[/srodtytul]

Al Jarreau zaczął śpiewać w kościelnym chórze, a ponieważ w latach 60. modne były wokalne kwartety, dla zabawy założył taki z koleżanką i kolegami z koledżu w Wisconcin. Nazwali się The Indigos. Jednak Al skupił się wówczas na nauce. Skończył psychologię, a potem rehabilitację na uniwersytecie stanowym Iowa. Pracę rehabilitanta znalazł w San Francisco, ale wieczorami postanowił dorabiać śpiewając w klubach. Tak trafił na trio pianisty George’a Duke’a. Śpiewał jazzowe standardy, a ówczesne nagrania ukazały się na poszukiwanym dziś przez jego fanów albumie „1965”. Przekonał się, że śpiewanie jest jego powołaniem.

Pod koniec lat 60. przeniósł się do Los Angeles. Występował w nocnych klubach, ale nie zwrócił na siebie uwagi.

Los uśmiechnął się do niego w 1975 r., kiedy na występ w Bla Bla Cafe w Los Angeles trafił łowca talentów wytwórni Warner Bros i zaproponował mu nagranie płyty. Album „We Got By” spotkał się z uznaniem krytyki. Ciekawe, że większym zainteresowaniem cieszył się w Europie niż w USA, a w Niemczech dostał nawet nagrodę za międzynarodowy debiut.

Po wydaniu drugiego albumu „Glow”, który trafił na listę Top 200 magazynu „Billboard”, Al Jarreau wyruszył na światowe tournée. Koncertowe nagrania znalazły się na dwupłytowym albumie „Look to the Rainbow”. Dostał za niego pierwszą jazzową Grammy. Pokazał kunszt improwizatora, a partie instrumentów zaśpiewane w standardzie „Take Five” dały mu palmę pierwszeństwa wśród wokalistów jazzowych. Nikt wcześniej nie śpiewał z taką pasją i talentem. To była sensacja.

[srodtytul]Pułapka popularności[/srodtytul]

A jednak wytwórnia Warner Bros miała wobec wokalisty inne plany. Wykorzystując rosnącą popularność, podsuwała mu coraz lżejszy repertuar i producentów specjalizujących się w przebojach. Al Jarreau nigdy nie nagrał słabej płyty, jednak miłośnicy jego jazzowego śpiewania, w tym niżej podpisany, słuchali w kółko „Look to the Rainbow”, gdy inni kupowali kolejne albumy. Największą popularnością cieszył się „Breakin’ Away” z 1981 r. Tu znalazła się nastrojowa piosenka „We’re in This Love Together”, która doszła do 15. miejsca listy najpopularniejszych singli w USA, natomiast album notowany był w trzech kategoriach: pop – miejsce 9., r’n’b –1. i jazz – również 1. Dwie nagrody Grammy w kategorii pop i jazz przypieczętowały sukces. Jazz? Przecież to była popowa płyta, a jednak Al przemycił jazzowy temat Dave’a Brubecka „Blue Rondo a la Turk”. Aż do 1992 r. i albumu „Heaven & Earth” Al Jarreau był królem muzyki r’n’b.

[srodtytul]Postawić na swoim[/srodtytul]

Zmęczony sukcesem odpoczął rok i zaproponował wytwórni ambitny projekt – album z jazzowymi standardami. Niestety, Warner odmówił. Na płycie „Tenderness” (1994 r.) znalazły się tylko dwa: „My Favorite Things” – genialny duet ze śpiewaczką operową Kathleen Battle – i „Summertime”. Trafiły natomiast współczesne hity: „Your Song” Eltona Johna i „She’s Leaving Home” Lennona i McCartneya. Co ważne, kilka tematów skomponował sam. Do dziś wykonuje „We Got By”, w którym solówkę zagrał saksofonista David Sanborn. To były ostatnie i jedne z najlepszych jego nagrań dla wytwórni Warnerów, a także początek swobody artystycznej wokalisty. Niestety, z braku środków nie potrafił jej wykorzystać, aż do wspomnianego, jazzowego albumu „Accentuate the Positive” nagranego dla wytwórni Verve.

– Chciałbym nagrać kiedyś płytę z jazzowym big-bandem – mówił w rozmowie z dziennikarzem magazynu „Down Beat”. – Muszę zrealizować wreszcie projekt, w którym przemówiłaby moja brazylijska dusza. Wracam też myślą do mojej pierwszej płyty nagranej z triem George’a Duke’a. Kiedyś przyjdzie czas i na taki album – dodaje rozmarzony. Jego fani na całym świecie czekają na te płyty, a my na koncert.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"