40 lat temu magazyn "Time" nie mógł się jej nachwalić. W 1967 r. artykuł z okładki zaczynał się tak: "– Chciałabym, żeby ktoś mi powiedział, gdzie jest moje miejsce – lamentuje 26-letnia Dionne Warwick. Nic prostszego. Jest ona najlepszą występującą dziś wokalistką popu, jazzu, gospel i rhythm and bluesa. Przez lata takie artystki wrzucano do worka muzyki murzyńskiej. Teraz amerykańska widownia odkryła Dionne Warwick, Arethę Franklin i Lou Rowlesa i powitała ich na szczycie list przebojów".
Kłopot z przypisaniem Warwick do konkretnego gatunku polega na tym, że doskonale łączy wszystkie. Jej talent mógł rozbłysnąć jedynie pomiędzy erą Presleya a fenomenem The Beatles. Rhythm and blues opuścił getto muzyki rasowej i przebił się do ogólnoamerykańskich notowań. Czarnoskórzy twórcy byli na topie aż do rockandrollowej manii. Warwick dobrze wykorzystała te lata, oferując połączenie pięknego śpiewu z wymagającymi kompozycjami. Jej współpraca ze słynnym duetem Burt Bacharach – Hal David cieszyła się ogromną popularnością. Tylko Aretha Franklin miała w USA więcej przebojów.
Na początek Warwick nagrała "Don't Make Me over", co znaczy: "Nie manipuluj mną". Wykrzyczała to zdanie Bacharachowi, gdy próbował ją zmusić do śpiewania wbrew sobie. Tak zaczęło się pasmo hitów, m.in.: "Anyone Who Had a Heart", "I Say a Little Prayer", "Do You Know the Way to San Jose" i "Walk on Bye".
Magiczna trójka pracowała razem do początku lat 70., gdy panowie poróżnili się, a Warwick wytoczyła im proces za naruszenie kontraktu. Nigdy jednak nie zerwała kontaktów z muzykami. – Od blisko 50 lat łączy nas przyjaźń. Śpiewałam piosenki, które pisali z myślą o mnie. To przywilej, bo dziś autorzy i wykonawcy nawet się nie spotykają – mówiła niedawno. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Bacharacha, wiedziałam, że jest muzycznym geniuszem.
[srodtytul]Debiut w kościele [/srodtytul]