Przyjechała do Polski po raz trzeci, ale nie do Sali Kongresowej, tylko do mniej eleganckiej Stodoły. Pierwsze utwory zabrzmiały zniechęcająco i kiedy już godziłam się z tym, że soulowa mistrzyni nie zapewni wokalnej uczty, Angie Stone dała mi lekcję. To artystka, w którą nie wolno wątpić.

W świecie soulu jest kimś w rodzaju szanowanej ciotki – wie, jak urządzić doskonałe przyjęcie. Gdy się na nie przyjdzie, nie wypada wybrzydzać. Można nie lubić wszystkiego, co serwuje, ale trzeba docenić kunszt. Cierpliwych spotyka nagroda, gdy dama w ostatnim dniu swego tournée postanawia dać czadu.

Od rozpoczęcia wieczoru nie minął kwadrans, a publiczność była na jej skinienie, posłuszna wibracjom głosu i pulsowaniu gitar. Śpiewaliśmy refreny, klaskaliśmy, krzyczeliśmy do chwili, gdy dała znać, że jest usatysfakcjonowana. Piosenkę „Baby” przerwała po kilku wersach – wyłowiła z tłumu dziewczynę, która znała słowa, i zaprosiła ją na scenę. To typowe dla Stone, gwiazdorstwo jej nie uszczęśliwia, ważne jest spotkanie. Na koncertach pracuje jak tytan, właściwie nie milknie i nie przestaje dyrygować zespołem. Ale lubi też ustępować pola. W „Maybe” wywołała do mikrofonu chórzystkę, która bezbłędnie dosięgała wysokich dźwięków. Stone chciała pokazać, że nie jest sama, a gdzieś w drugim planie kryją się talenty na miarę Whitney Houston.

Na finał była, jak zawsze, „Wish I Didn’t Miss You Anymore”, ale w wersji jamajsko-latynoskiej, wzbogaconej nawiązaniami do Jacksona. Nagle Stone wróciła do oryginalnego refrenu i po raz ostatni tego wieczora pokazała, kto tu rządzi.