Przez wiele lat nowojorska formacja była dla mnie jednym z najbardziej przelansowanych zespołów: synonimem młodzieńców z bogatych rodzin, dobrze ustosunkowanych w branży muzycznej i modowej. Nie wiedzieć czemu, promowano ich pod szyldem nowego niezależnego rocka, wręcz jako formację garażową. Trudno o większy fałsz. Ale piar robi swoje, kontakty w "The Rolling Stone" jeszcze więcej. W Polsce też zapowiadano kolejne płyty jako rewelacje, chociaż – poczynając od drugiego albumu – byliśmy świadkami artystycznych porażek.
Szumu narobił debiutancki album "Is This It" z 2001. Okładkę ze zgrabną kobiecą pupą trudno było przegapić. Podobały się wydane na singlach piosenki "Hard to Explain", "Last Nite" i "Someday" opisujące życie młodzieży w wielkim mieście, śpiewane przez przystojniaka Juliana Casablancasa. Dopiero trzecim, bardziej rockowym albumem "First Impressions of Earth", The Strokes odbili się od popowego dna. Po nim nastąpiła jednak pięcioletnia cisza.
Najnowsza płyta "Angles" to dla mnie najlepszy krążek w dyskografii zespołu. Część muzyków nie jest jednak zadowolona z przebiegu nagrań. Casablancas zamknął się w sanktuarium rocka – studiach Electric Lady, które stworzył Jimi Hendrix i gdzie nagrywali Bob Dylan, John Lennon oraz AC/DC. Gotowe partie wokalne docierały do instrumentalistów online.
Fakt nierejestrowania nagrań na żywo sprawił, że są niezwykle bogate w rozwiązania aranżacyjne, zwłaszcza gitar i syntezatorów. Przy tej muzyce nie sposób się nudzić. Co chwilę coś się zmienia, zaskakuje. Szczytowym osiągnięciem jest "Machu Picchu" – niezwykle przebojowa piosenka, o zmiennych rytmach, z elementami reggae. Imponuje lekkość, z jaką jest grane "Under Cover of Darkness". "Two Kinds of Happiness" przywołuje klimaty pop-rocka lat 80., takie zespoły jak The Cars. "You're So Right" to punk rock w elektronicznym anturażu z rewelacyjną solówką gitarową. Zespół inteligentnie bawi się kiczem – robiąc nawet ze zbanalizowanych zagrywek oryginalne albo zabawne motywy ("Games"). Innym razem, jak w "Metabolism", tworzą dramatyczną aurę. Finałowe "Life Is Simple in the Moonlight" jest spokojne i liryczne. W sam raz na optymistyczne zakończenie nocnego koncertu w Gdyni.