Jak przekonał pan młode prostytutki do udziału w filmie?
W każdym miejscu wyglądało to inaczej. W Tajlandii prostytucja jest sformalizowanym biznesem, więc i zdjęcia miały charakter interesu, który ubijałem z właścicielem domu publicznego. W naszym niepisanym kontrakcie wszystko było ustalone – co mi wolno, czego nie, które dziewczyny rozmawiają z ekipą, gdzie możemy wchodzić i w jakim czasie. Nie było to zresztą takie proste, bo rząd tego kraju oficjalnie zakazał prostytucji. W Bangladeszu wszystkie szczegóły uzgadnialiśmy z sześcioma burdelmamami, kontrolującymi kilkaset prostytutek z Faridpur. W Meksyku mieliśmy do czynienia z alfonsami mężczyznami. To bardzo zagadkowi faceci, którzy mocno trzymają biznes w garści, ale zwykle nie chcą się ujawniać. Kontaktowałem się z nimi głównie przez telefon.
Rozumiem, że miał pan pozwolenie „opiekuna", ale w filmie zaskakuje otwartość pana bohaterek. Jak pan je nakłonił do opowiadania bardzo intymnych szczegółów ze swojego życia, pokazywania twarzy?
Nie było to łatwe. One zwykle nienawidzą filmowców, którzy polują na nie z ukrytymi kamerami, pokazują je w telewizji bez ich wiedzy i zgody albo wpuszczają te filmiki do Internetu. Dlatego wiedziałem, że muszę spełnić dwa warunki. Po pierwsze, dobrze im za zwierzenia zapłaciłem. Po drugie, może nawet ważniejsze, zaprzyjaźniłem się z nimi. Zdobywałem ich zaufanie tygodniami, a czasem i miesiącami. Odwiedzałem co jakiś czas miejsca, gdzie można je zastać, chciałem, żeby zapamiętały moją twarz. By zaciekawiły się, dlaczego zjawiam się co jakiś czas, choć nie kupuję ich usług. Zdarzało mi się, że robiłem zdjęcie i zanosiłem im je potem jako prezent. Gdy się do nich zbliżyłem, zaczynaliśmy rozmawiać. Tak jak rozmawia się między kumplami.