Zespół zagospodarował smutek nastolatków osieroconych przez umierającą modę na bycie emo (od angielskiego emotional). Bliżej mu jednak do fin de siecle'owych melancholików niż regularnie okaleczających się i farbujących włosy bohaterów „Sali samobójców". Zaproponował wyrafinowany pop, oparty na głębokich brzmieniach, minimalistyczny i szeptany na dwa głosy.

Zobacz na Empik.rp.pl

Trójka zadebiutowała w 2009 r. i momentalnie zdobyła rozgłos. Swym niepowtarzalnym brzmieniem ujęła fanów i krytyków – zespół uznano za jedno z ciekawszych zjawisk nowoczesnego gitarowego popu. Potwierdziła to prestiżowa nagroda Mercury Music Prize. Na tegorocznym Open'erze w Gdyni grał jak największa gwiazda – na zakończenie festiwalu na dużej scenie. Taki zaszczyt rzadko przypada muzykom z dorobkiem zaledwie jednej płyty. O tym, że nie są tylko sezonową ciekawostką alternatywy, świadczy sprzedaż ich drugiego krążka „Coexist". W Wielkiej Brytanii to na razie numer jeden, wyprzedzający nawet najnowszy album Boba Dylana.

Od pierwszych taktów „Coexist" trudno z czymkolwiek pomylić charakterystyczne brzmienie The XX. To wyjątkowe osiągnięcie w sytuacji, gdy muzyczny rynek pełen jest kopii i bezbarwnych wykonawców. Delikatna, welwetowa faktura kompozycji świetnie współgra z wyszeptanymi melancholijnie tekstami. Powraca w nich temat rozchwianych uczuć i namiętności, które nie mogą się spotkać w odpowiednim momencie. To mijanie się dwóch serc świetnie podkreśla podział ról wokalnych. Gitarzystka Romy Madley Croft z basistą Oliverem Simem tworzą piękny dialog nadwrażliwych dwudziestolatków.

Płyta jest bardzo precyzyjnie skonstruowana. Każda zwrotka ma tu sens, a powracające refreny rozwijają się jak nitka z kłębka. Nowa płyta „Coexist" nie zaskoczy jednak fanów, którzy znają debiut tria. Dyskografia The XX zaczyna przypominać jeden, wciąż udoskonalany utwór. Miejscami jest więcej gitary lub głębszy bas, a czasem pojawi się wyrazistszy beat. Całość pozostaje nadal bardzo jednorodna. Taka konsekwencja jest godna pochwały, jednak niesie ryzyko znudzenia. „Coexist" nie oznacza rewolucji, ale czy warto zmieniać coś, co uczyniło ich wyjątkowymi?