Janusz Kamiński, Andrzej Sekuła, Andrzej Bartkowiak, Sławomir Idziak, Jerzy Zieliński, Alexander Gruszyński – ich nazwiska można znaleźć w czołówkach filmów największych hollywoodzkich tuzów: Spielberga, Tarantino, Hustona, Burtona, Verbińskiego, Schumachera, Scotta czy Glenna. Robią zdjęcia do superprodukcji i filmów artystycznych. Przed ich kamerą stają gwiazdy. Wielu z nich w czasie uroczystości wręczania Oscarów zasiada w rzędach dla nominowanych, niektórzy statuetki złotego rycerza mają w domu. Polscy operatorzy cieszą się w świecie kina doskonałą opinią. Ale pierwszym, który w Stanach przecierał szlaki jeszcze w latach 70., jest Adam Holender.
Tekst pochodzi z miesięcznika "Sukces"
– Mieliśmy w Polsce świetną szkołę filmową, a operatorzy mogą pokonywać granice łatwiej niż reżyserzy czy aktorzy, bo do zrobienia dobrych zdjęć nie potrzebują biegłej znajomości języka – mówi autor zdjęć do „Nocnego kowboja", „Narkomanów", „Bezbronnych nagietek" czy „Dymu".
Niewysoki mężczyzna z krzaczastymi brwiami. W listopadzie skończył 75 lat. Urodził się w Krakowie, ale już blisko pół wieku mieszka w Nowym Jorku. Od czasu transformacji przyjeżdża do Polski przynajmniej raz w roku. Niedawno przywiózł do rodzinnego Krakowa nastoletnie wnuczki. Pochodzili po rynku, po Floriańskiej, Kazimierzu. Zaprosił je do eleganckich restauracji.
– To było dziwne przeżycie – mówi. – Pierwszy raz poczułem się w Krakowie jak turysta. Rozmawialiśmy po angielsku, równie dobrze mogłem być w Paryżu czy Mediolanie. Zrozumiałem, że kraj to ludzie. I momenty refleksji. Ale do tego potrzebna jest cisza, w której wracają obrazy z dzieciństwa, z młodości.