Dyrygował pan już w Warszawie „Wozzeckiem", „Rigolettem", a także utworami współczesnymi. Czy to oznacza, że lubi pan wszystkie operowe style i epoki?
Gerd Schaller:
Lubię każdą operę, którą mogę zaprezentować publiczności, trudno byłoby wskazać tytuły mi najbliższe. Czasami zresztą jest tak, że dopiero w trakcie przygotowań do premiery odkrywam w jakiejś operze fascynujące rzeczy lub coś, czego wcześniej nie zauważyłem. W przypadku utworów, którymi mam dyrygować, tak jak „Sprawa Makropulos", sięgam po partyturę nawet rok wcześniej. Kiedy już opanuję ją pamięciowo, wracam do fragmentów, które sprawiają mi trudność, staram się je rozgryźć jak najwnikliwiej. Potem odkładam nuty, daję sobie czas, by całość we mnie dojrzała. Dopiero wówczas jestem gotowy do pracy z orkiestrą i śpiewakami.
Jest pan jednak artystą niemieckim, zatem nie preferuje pan „Fidelia" Beethovena czy dramatów Richarda Wagnera?
Zaczynałem pracę w Hanowerze, moim pierwszym szefem był Hans-Peter Lehmann, wybitny znawca teatru wagnerowskiego, czego dowód, jak wiem, dał również w Polsce, inscenizując „Pierścień Nibelunga" we wrocławskiej Hali Stulecia. Dzięki niemu dyrygowałem dramatami Wagnera. W moim życiorysie jest „Walkiria", „Tannhäuser" czy „Holender". W Hanowerze poznawałem też utwory współczesne, a jednak jeśli dokonałbym bilansu działalności, okazałoby się, że przeważają w niej opery włoskie, czego oczywiście nie żałuję.