Zaczęło się standardowo, od Händla, którego muzyka dobra jest na rozgrzewkę, by nierozśpiewany głos nabrał giętkości. Aria podstępnego Polinessa z opery „Ariodanta” nie miała jeszcze mocy, siły i czaru, ale to była zaledwie zapowiedź tego, co się zdarzy.
Do Opery Narodowej przyszli ci, którzy Ewę Podleś znają i uwielbiają. Gdy tylko pojawiła się na scenie, powitali ją okrzykami. Ci, którzy dotąd nie mieli okazji posłuchać jej na żywo, zostali zauroczeni już od drugiego numeru, w którym pokazała arcymistrzowską klasę.
Nie ma w świecie i zapewne długo nie będzie takiej artystki, która w standardowej muzyce Rossiniego potrafi odnaleźć tyle dramatyzmu, przejmującego bólu, ale i heroizmu. Najeżoną belcantowymi ozdobnikami arię z rzadko wystawianej jego opery „Ciro in Babilonia” zamieniła w przejmujący monolog. Pokonany przez Babilończyków, zakuty w kajdany król Persów rozpacza w nim nad swym losem, ale znajduje w sobie jeszcze dość sił, by stanąć do walki z wrogiem.
Ewa Podleś skończyła 60 lat, czego nie ukrywa, w końcu to był pretekst do ponownego spotkania z warszawska publicznością. Jej głos ma dzis dojrzałą siłę, ale i młodzieńczą giętkość, przepięknie brzmi w dolnych rejestrach, a w górze skali bez problemu sięga wysokiego „c”.
Na scenach świata Ewa Podleś pojawia się w nowych wcieleniach, które podczas urodzinowego koncertu zaprezentowała we fragmentach. Był brawurowy toast Orsiniego z „Lukrecji Borgii” Donizettiego, lament z kantaty „Aleksander Newski” Prokofiewa czy aria niewidomej matki Giocondy z opery Ponchiellego. Tą niedużą rolą podbiła kilka lat temu publiczność nowojorską publiczność Metropolitan.