Pańska artystyczna droga obfitowała w zwroty i zakręty, proszę o nich opowiedzieć.
Moja matka była pianistką, ojciec trębaczem. Jako trzylatek usiadłem do fortepianu, a od szóstego roku życia uczyłem się grać na trąbce. Już wtedy próbowałem improwizować. Nauczyciele tworzyli zespoły, w których to było możliwe. To także zasługa specjalnego programu nauczania, który wdrożono w mojej szkole. Dwóch moich starszych braci miało dużo jazzowych płyt: Duke'a Ellingtona, Nat King Cole'a, różne big-bandy. Uczyłem się grać jazzu tradycyjnego naśladując Louisa Armstronga i swingowe standardy. Do nauki gry na fortepianie powróciłem w koledżu, wtedy odkryłem Billa Evansa i zrozumiałem, co to jest nowoczesny jazz. Na uniwersytecie uczyłem się kompozycji i dopiero na ostatnim roku sięgnąłem po gitarę klasyczną. Chcę na tym grać, to jest mój instrument - pomyślałem. Miałem 22 lata i zacząłem intensywnie ćwiczyć, żeby nadrobić stracony czas. Szukałem dobrego nauczyciela i ktoś na uczelni powiedział mi: najlepszego znajdziesz w Wiedniu, nazywa się Karl Scheit.
Dlaczego będąc adeptem kompozycji i pianistą klasycznym wybrał siępan do Europy na dalszą edukację?
Nawet nie miałem pojęcia, że to w Europie. Moi rodzice już wtedy nie żyli, poczułem się wolny. Pojechałem autobusem z Zachodniego Wybrzeża do Nowego Jorku, wsiadłem w samolot i wylądowałem w Luksemburgu. Nie miałem pieniędzy, więc wybrałem autostop. Ale chyba w złym kierunku, bo dopiero po tygodniu dotarłem do Wiednia. Zostałem przyjęty na akademię i ćwiczyłem siedem dni w tygodniu, od rana do nocy. Mieszkałem w malutkim pokoju, nie dojadałem, byłem pochłonięty muzyką. Jedyne, co chciałem osiągnąć, to dobrze grać na gitarze. Nie miałem żadnych planów, do czego ta umiejętność miałby mi się przydać. Niestety, okazało się, że repertuar na gitarę nie jest duży. Większość to były transkrypcje. Nieliczni wykonywali koncerty na gitarze klasycznej. Kiedy wróciłem do Nowego Jorku, zacząłem grać jako pianista i gitarzysta w różnych zespołach klasycznych i jazzowych. Zacząłem też komponować. Chodziłem na jam sessions, do zespołu zaprosił mnie Freddie Hubbard. Grałem z Brazylijczykami m.in. Airto Moreirą. Mieszkałem nad jednym z loftów, gdzie odbywały się koncerty. Kiedyś o północy zadzwonił do mnie przyjaciel i mówi: schodź szybko, Sonny Rollins chce zagrać w duecie. Grałem z Rollinsem na gitarze, a potem na fortepianie całą noc. Ciekaw jestem, czy to pamięta.
W 1968 r. zaczął pan występować z eksperymentalną grupą Consort Paula Wintera. To z niej wyłonił się Oregon?
Tak, to była interesująca grupa grająca różny repertuar: world music, folk, klasyczne tematy. Tam poznałem oboistę Paula McCandlessa. Zarekomendowałem Winterowi grającego na instrumentach perkusyjnych Colina Walcotta i kontrabasistę Glena Moora, którego znałem jeszcze z University of Oregon. W zespole grał wiolonczelista, Paul grał na saksofonie. Wyglądaliśmy na scenie jak zespół kameralny. Po roku koncertów czterech z nas postanowiło założyć własny zespół. Wybraliśmy nazwę Oregon, bo większość z nas pochodziła z tego stanu.