Muzyka rozłożysta jak drzewo

Z Ralphem Townerem - gitarzystą zespołu Oregon, który wystąpi w cyklu Era Jazzu 4 marca w warszawskim klubie Palladium – rozmawia Marek Dusza

Aktualizacja: 28.02.2013 19:04 Publikacja: 28.02.2013 16:46

Ralph Towner

Ralph Towner

Foto: Archiwum autora, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

Jak rozumieć tytuł „Family Tree" nowego albumu grupy Oregon?

Ralph Towner:

To drzewo genealogiczne, graficzny symbol przedstawiający rodzinne powiązania wielu pokoleń wstecz. W tym przypadku nie ogranicza się tylko do rodziny. To symbol ewolucji naszej muzyki i powiązań ludzi, których spotkaliśmy: fanów, artystów, profesjonalistów. To jazzowa genealogia grupy Oregon. Jesteśmy starym zespołem, istniejemy od 43 lat, nasze drzewo ma rozłożyste gałęzie.

Mogę się więc uważać za członka waszej rodziny, bo jestem fanem Oregonu od kiedy słucham jazzu, a pierwszą płytą winylową, jaką w ogóle kupiłem w 1976 r., była firmowana przez pana „Solstice".

To jedna z najlepszych płyt, jaką w ogóle nagrałem. Nawet dziś brzmi świeżo. W studio spotkały się intrygujące indywidualności: na saksofonach grał Jan Garbarek, na basie i wiolonczeli Eberhard Weber, na perkusji Jon Christensen. W ECM Records wszyscy dobrze się znaliśmy, byliśmy na początku kariery, młodzi i entuzjastycznie nastawieni do nowych pomysłów. Napisałem muzykę specjalnie dla tego zespołu. Każdy z utworów nagrywaliśmy za pierwszym podejściem. Kiedy po latach rozmawiałem z Janem i pozostałymi muzykami, ciągle byli pod wrażeniem tamtej sesji. Trzy lata po „Solstice" nagraliśmy razem płytę „Solstice/Sound and Shadows", ale nie miała już tego impetu, nie była tak odkrywcza, choć to też piękny album.

Pańska artystyczna droga obfitowała w zwroty i zakręty, proszę o nich opowiedzieć.

Moja matka była pianistką, ojciec trębaczem. Jako trzylatek usiadłem do fortepianu, a od szóstego roku życia uczyłem się grać na trąbce. Już wtedy próbowałem improwizować. Nauczyciele tworzyli zespoły, w których to było możliwe. To także zasługa specjalnego programu nauczania, który wdrożono w mojej szkole. Dwóch moich starszych braci miało dużo jazzowych płyt: Duke'a Ellingtona, Nat King Cole'a, różne big-bandy. Uczyłem się grać jazzu tradycyjnego naśladując Louisa Armstronga i swingowe standardy. Do nauki gry na fortepianie powróciłem w koledżu, wtedy odkryłem Billa Evansa i zrozumiałem, co to jest nowoczesny jazz. Na uniwersytecie uczyłem się kompozycji i dopiero na ostatnim roku sięgnąłem po gitarę klasyczną. Chcę na tym grać, to jest mój instrument - pomyślałem. Miałem 22 lata i zacząłem intensywnie ćwiczyć, żeby nadrobić stracony czas. Szukałem dobrego nauczyciela i ktoś na uczelni powiedział mi: najlepszego znajdziesz w Wiedniu, nazywa się Karl Scheit.

Dlaczego będąc adeptem kompozycji i pianistą klasycznym wybrał siępan do Europy na dalszą edukację?

Nawet nie miałem pojęcia, że to w Europie. Moi rodzice już wtedy nie żyli, poczułem się wolny. Pojechałem autobusem z Zachodniego Wybrzeża do Nowego Jorku, wsiadłem w samolot i wylądowałem w Luksemburgu. Nie miałem pieniędzy, więc wybrałem autostop. Ale chyba w złym kierunku, bo dopiero po tygodniu dotarłem do Wiednia. Zostałem przyjęty na akademię i ćwiczyłem siedem dni w tygodniu, od rana do nocy. Mieszkałem w malutkim pokoju, nie dojadałem, byłem pochłonięty muzyką. Jedyne, co chciałem osiągnąć, to dobrze grać na gitarze. Nie miałem żadnych planów, do czego ta umiejętność miałby mi się przydać. Niestety, okazało się, że repertuar na gitarę nie jest duży. Większość to były transkrypcje. Nieliczni wykonywali koncerty na gitarze klasycznej. Kiedy wróciłem do Nowego Jorku, zacząłem grać jako pianista i gitarzysta w różnych zespołach klasycznych i jazzowych. Zacząłem też komponować. Chodziłem na jam sessions, do zespołu zaprosił mnie Freddie Hubbard. Grałem z Brazylijczykami m.in. Airto Moreirą. Mieszkałem nad jednym z loftów, gdzie odbywały się koncerty. Kiedyś o północy zadzwonił do mnie przyjaciel i mówi: schodź szybko, Sonny Rollins chce zagrać w duecie. Grałem z Rollinsem na gitarze, a potem na fortepianie całą noc. Ciekaw jestem, czy to pamięta.

W 1968 r. zaczął pan występować z eksperymentalną grupą Consort Paula Wintera. To z niej wyłonił się Oregon?

Tak, to była interesująca grupa grająca różny repertuar: world music, folk, klasyczne tematy. Tam poznałem oboistę Paula McCandlessa. Zarekomendowałem Winterowi grającego na instrumentach perkusyjnych Colina Walcotta i kontrabasistę Glena Moora, którego znałem jeszcze z University of Oregon. W zespole grał wiolonczelista, Paul grał na saksofonie. Wyglądaliśmy na scenie jak zespół kameralny. Po roku koncertów czterech z nas postanowiło założyć własny zespół. Wybraliśmy nazwę Oregon, bo większość z nas pochodziła z tego stanu.

Jak wypracowaliście oryginalne brzmienie, któremu jesteście wierni do dziś?

Zestawienie akustycznych instrumentów: gitary, fortepianu, sitaru, instrumentów perkusyjnych, saksofonu, klarnetu basowego, oboju i kontrabasu jest zrównoważone pod względem barwy. Wszyscy jesteśmy klasycznie wykształconymi muzykami, którzy improwizują. Na początku naszym wzorem było trio Billa Evansa ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem. Wzbogacaliśmy kiedyś brzmienie hinduskimi instrumentami jak tabla i sitar, ale to nie była muzyka świata. W pewnym sensie każdy z nas jest unikalny, tworzymy muzykę, która zaskakuje. Muzykę, która sprawia nam radość i potrafimy się nią dzielić.

Na początku lat 90. zaczął pan korzystać z syntezatorów. To był szok dla fanów zespołu. Dlaczego zdecydował się pan na taką zmianę?

Nigdy nie byłem całkowicie przeciwny syntezatorom. Wcześniej nie było dobrych instrumentów. Kiedy pojawił się Prophet-5 razem z Paulem zaprogramowałem takie brzmienia, które uzupełniają czasem nasze instrumenty. Nadal uważam, że akustyczne instrumenty są bardziej skomplikowane i ciekawsze. Ale instrumenty elektroniczne są niezastąpione, tylko one potrafią wydawać takie dźwięki.

Dlaczego waszą muzyką interesują się nie tylko miłośnicy jazzu, ale i klasyki?

Myślę, że nasze kompozycje są dla nich ciekawe, a poziom wykonania wysoki nawet porównując ze standardami filharmonicznymi. Muzyka Oregonu jest oryginalna, dynamiczna i bardzo ekspresyjna, a brzmienie kojarzy się z klasycznym repertuarem. Poza tym improwizujemy, czego nie robią muzycy klasyczni. To stanowi o atrakcyjności zespołu dla publiczności zorientowanej na klasykę.

Jeden z albumów „Violin" Oregon nagrał z polskim skrzypkiem jazzowym Zbigniewem Seifertem. Jak pan wspomina to nagranie?

To cudowny album, jeden z naszych najoryginalniejszych. Zbigniew idealnie dopełnił nasze brzmienie, stał się od razu piątym członkiem zespołu. Skrzypce i obój stanowią idealne połączenie, a kiedy zagrali razem improwizujący muzycy, działy się ciekawe rzeczy. Zbigniew był  wspaniałym człowiekiem i genialnym muzykiem. Od razu staliśmy się przyjaciółmi. Podobnie jak my, miał klasyczne i jazzowe podstawy. Mimo, że pochodził z komunistycznego kraju, doskonale znał historię jazzu, świadomie czerpał z niej inspiracje. Zadziwił nas tym, podziwialiśmy jego niesamowity styl gry.

Wasz nowy album „Family Tree" zawiera wiele przebojowych kompozycji, słychać, że jesteście spragnieni nowej muzyki. Jak przebiegała praca w studio?

Wystarczyły nam cztery dni na kilkanaście nowych utworów. Nie rozumiem, jak można pracować nad albumem sześć miesięcy czy kilka lat. Na koncercie w Warszawie zagramy większość utworów z nowej płyty.

Rozmawiał Marek Dusza

Jak rozumieć tytuł „Family Tree" nowego albumu grupy Oregon?

Ralph Towner:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"