Zdecydowanie tak. Wtedy było nas wszystkich mało w branży, teraz co tydzień mamy nową premierę, nowe objawienie, kolejny debiut. Z drugiej strony, zazdroszczę współczesnym twórcom, że są tak bardzo przekonani o własnej wartości. Ostatnio trafiłam na Facebooku na profil chłopaka z Poznania, który ma 19 lat i śpiewa po angielsku bez polskiego akcentu. Jest starszy o półtora roku od mojego syna, nie ma żadnych kompleksów, jest nastawiony na sukces. A ja wywodzę się z pokolenia, które nie potrafiło tak korzystać z życia, czerpać ze swoich zasobów, doceniać siebie.
Czujesz, że masz prawdziwy kontakt ze swoim synem i z jego pokoleniem? Nadążasz za współczesnymi dzieciakami? Pytam o to również w kontekście niedawnej tragedii – samobójstwa 16-latka, o którym głośno było w mediach.
Myślę, że nadążam, ale to chyba ze względu na zawód, który wykonuję. Jestem blisko młodzieży, jednak po całej tej historii nie mam odwagi mówić, że mam z nią świetny kontakt. Rodzicom często coś się wydaje, myślą życzeniowo. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonana, że wiem wszystko o moim synu i że wszystko rozumiem. Byłoby to chyba niehigieniczne. Mój syn musi mieć swój świat i swoją przestrzeń, o której ja nie wiem.
Zakreślasz jasno granice intymności, których byś nie przekroczyła w waszych kontaktach?
Nie grzebię mu po sprzętach elektronicznych, po telefonach. Muszę założyć, że mój syn jest rozsądny, inaczej bym zwariowała. On mi zresztą często powtarza, że powinniśmy się cieszyć – ja i jego ojciec – z tego, jak wyglądają nasze relacje.
Jesteś mamą, która mu mówi: „Zapalmy trawę. Wolę, żebyśmy to razem robili, niż żebyś robił to beze mnie"?
Nie jestem jedną z tych mam, zresztą nie palę trawy. Oczywiście jak byłam młoda, to próbowałam, natomiast nie jest to moja faza. Mam wielu znajomych, którzy czerpią korzyści z tego, że od czasu do czasu zapalą, znam też ludzi, którzy palą dużo i są średnio fajnymi partnerami w rozmowach, bo już nie ma z nimi kontaktu, są nudni. I znam, a właściwie znałam takich, którzy zaczynali od palenia dżointów i skończyło się to bardzo źle. Niektórych po prostu dzisiaj nie ma. Mogłabym palić, ale po co? Sama sobie imponuję, że potrafię powiedzieć: „Nie, dzięki". Chyba zawsze byłam tak skonstruowana, jako nastolatka również.
Nie przeżyłaś młodzieńczego buntu?
No właśnie nie. Jeśli chodzi o narkotyki, to byłam nimi bardzo zainteresowana jako nastolatka, ale tylko w warstwie teoretycznej. Uwodziły mnie w kinie czy w literaturze. Zajmowały mnie biografie totalnych freaków, którzy na starcie życiowym podpisali pakt z diabłem. Strasznie mi to imponowało – łaknęłam takich informacji, kolekcjonowałam je i przeżywałam. Ale nigdy nie odczuwałam potrzeby, żeby stanąć po tej samej stronie. Mój bunt polegał raczej na tym, że nie czułam się częścią żadnej grupy. Nie lubię tego. Nie grzeje mnie ciepło innych ciał, że tak powiem, zwartej formacji, w której wspólnie walczymy przeciwko czemuś. Dlatego nie przynależę do żadnej organizacji politycznej czy religijnej.
Przynależysz do Hey. To jedyne ciepło, które lubisz?
To stado, w którym mi dobrze. Zawsze jednak byłam i będę osobna. W sensie duchowym.
Często podkreślasz, że potrafisz być sama, a to nie takie częste. Jeśli ktoś potrafi być sam, to znaczy, że jest pogodzony ze sobą?
Jasne, że tak. Inaczej to męczy, boli. Potrafię być sam na sam ze sobą. Mam nadzieję, że mój syn odrobinę tego spokoju ode mnie przejął.
A jakie wartości mu wpajasz?
Staram się nie lepić go na miarę swoich oczekiwań. Powtarzam mu od lat, że nie jest dla mnie ważne, kim będzie – liczy się dla mnie tylko to, żeby był szczęśliwy. A szczęście, jak wiadomo, to nie są tylko nasze osiągnięcia, które możemy wyrecytować jednym tchem.
Potrafisz doceniać szczęśliwe momenty? Umiesz powiedzieć: „Tak, właśnie teraz jestem szczęśliwa"?
Potrafię chwytać chwile. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Nawet niezręcznie jest mi o tym mówić.
Dlaczego?
Bo wiem, ile jest osób, które nie są szczęśliwe. Byłam tam, zawsze równałam do tych, którzy mają gorzej.
Może trochę też nie wypada mówić u nas o szczęściu? Kiedy pytasz Polaka „Co u ciebie?", odpowiada: „Aaa, stara bieda". Kiedy komplementujesz jego wygląd, odpowiada: „Żartujesz, przecież przytyłem i wyłysiałem".
Tak, to jest problem, ale największym naszym problemem są źle zdefiniowane cele. Żeby pozwolić sobie na szczęście, musimy mieć pełen pakiet spełnionych pragnień: fantastyczny związek, superpracę, ekstrazarobki, piękne mieszkanie, dziecko takie rumiane jak w reklamie. To ułuda i zarazem wielki ciężar, bo zawsze któreś z naszych oczekiwań pozostanie niespełnione. Dlatego mamy na świecie tylu frustratów. Mam przekonanie, graniczące już z pewnością, że w życiu ważny jest balans. Nie ma w nim miejsca na totalny high, którego niby pragniemy. Poczucie braku odchyłów w którąkolwiek ze stron, takich ekstremalnych, jest dobre.
Filozofia Wschodu przez ciebie przemawia?
W pewnym sensie, ale nie tylko. Mam wrażenie, że warto wniknąć we wszystkie opcje filozoficzno-religijno-psychologiczne. Gdzieś na przecięciu różnych systemów leży prawda o nas.
Wydaje mi się, że jesteś osobą, do której ludzie zgłaszają się ze swoimi problemami. Ratujesz często przyjaciół i bliskich z opresji?
Zdarza się. Nie wiem, czy „ratuję" to dobre określenie, ale jestem na posterunku, jeśli tylko mnie potrzebują. Bywam niezłym doradcą – jeśli znajomym rozwala się związek, to nigdy nie mówię im: „Nie pasujecie do siebie, lepiej to zakończcie". Próbuję odessać z takiej sytuacji środek, znaleźć rozwiązanie. I chyba kilka razy nawet udało mi się kogoś wesprzeć. To jest miłe.
Dostajesz czasem po łapach za taką pomoc?
Nie, potrafię wycofać się sama, we właściwym momencie. Im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Jestem chyba na etapie testowania samej siebie, tego systemu, w którym trwam. Wydaje mi się, że już pewne wnioski wyciągnęłam, pewne deklaracje złożyłam i teraz to weryfikuję. Kiedy komuś doradzam, to potem myślę sobie: „Co ty tak naprawdę wiesz, Nosowska? Czy twoje życie jest aż tak poukładane? Weź się zastanów. Czy twoje cele, dotyczące samej siebie, są już zrealizowane? Nie, nie, nie! Ciągle jesteś nerwowa i potrafisz wybuchnąć od czapy zupełnie". Dlatego nie powinnam się komuś pakować do jego systemu i objaśniać świata.
Ale ten typ człowieka, który pomaga ludziom, cechuje problem ze zwróceniem się z prośbą o pomoc do innych. Masz tak? Potrafisz powiedzieć, że cierpisz i potrzebujesz wsparcia?
No tak, rzeczywiście, to chyba tak jest, że chętnie daję, ale nie potrafię przyjmować. Raczej jestem typem samowystarczalnym, ale to oznacza, że jeśli mam kłopot, to nigdy nie czuję się bezbronna i na granicy podjęcia decyzji o odejściu z tego świata. Nigdy! Zawsze wiem, że ja – ja! – potrafię sobie pomóc.
W rozmowie z Tomaszem Stańką, którą ostatnio przeprowadziłaś w ramach telewizyjnych „Rozmów Po-Szczególnych", wyznałaś, że interesuje cię śmierć i wszystko, co z nią związane. Co cię w niej tak pasjonuje?
Chętnie daję, ale nie potrafię przyjmować. Raczej jestem typem samowystarczalnym. Zawsze wiem, że potrafię sama sobie pomóc.
Ona mnie nie pasjonuje, to nie jest właściwe określenie. Podejrzewam, że rozstanie z naszą planetą jest przerażające. Nie chcę też, żeby śmierć stała się podmiotem wszystkich moich działań. Chyba chodzi o to, żeby w miarę możliwości użyć odpowiedniej ilości czasu i energii, aby ten temat jakoś delikatnie sobie przybliżyć, okiełznać go chociaż troszeczkę. To jest absolutnie niemożliwe, żeby za życia mieć jakieś wyrobione zdanie na temat śmierci, ale warto o niej myśleć o tyle, że świadomość śmierci może w pewien sposób zmienić nasze życie. Sama przez wiele lat trwałam w przekonaniu, że śmierć istnieje, ale ja, moja rodzina i moi najbliżsi są na nią uodpornieni. Wierzyłam, że mamy taką konstrukcję, że jesteśmy nieśmiertelni. To takie dziecięce podejście. Dopiero gdy człowiek sobie uświadomi, że w każdej chwili może odejść, że może go nie być, zaczyna bardziej sensownie kierować swoim życiem.
A nie paraliżuje cię ta myśl, że kiedyś ciebie nie będzie, a świat będzie kręcił się dalej w najlepsze?
Pewnie, że mnie to przeraża. Spina mnie to totalnie. Szczególnie osoby niewierzące mają z tym problem – nie mogą uciec w wizje o raju. Człowiek siada do śniadania, czyta gazetę i nagle uderza go taka historia: poranek, przystanek, tłum ludzi, pijany kierowca wjeżdża w tłum i zabija kilka osób. Śmierć jest bardzo blisko nas, towarzyszy nam w każdym momencie. Warto o tym pamiętać, bo ktoś, z kim kruszyliśmy kopie o głupstwo, zaraz może pójść na autobus, stanąć na przystanku i stracić życie. I nie będzie już powrotu, nie będzie wieczornego godzenia się i obśmiewania porannego konfliktu. Będzie pozamiatane.
Gdyby to ode mnie zależało, w ogóle nie byłoby mojego pogrzebu, ale w Polsce jest to niemożliwe. Bliscy nie mogą legalnie rozsypać moich prochów w jakimś pięknym i ważnym dla mnie miejscu.
Starasz się realizować na bieżąco swoje pragnienia, nie odkładasz ich na potem?
Tylko takie życie ma sens. Mam wrażenie, że my się nieraz tak gubimy w planowaniu, inwestowaniu, pielęgnowaniu wspomnień, że nie mamy już czasu na życie. Na przeżywanie tego, co tu i teraz. Na afirmację naszych codziennych doświadczeń. Ja pół życia zmarnowałam na analizowanie swojego dzieciństwa, na przewijaniu filmów z przeszłości i dopisywaniu do minionych wydarzeń kolejnych znaczeń. Dzisiaj już nie chcę odtwarzać filmów.
Wyobrażasz sobie czasem swój pogrzeb?
Gdyby to ode mnie zależało, w ogóle nie byłoby żadnego pogrzebu, ale w Polsce jest to niemożliwe, dowiadywałam się już. Nie ma opcji, żeby moi bliscy legalnie rozsypali moje prochy w jakimś pięknym i ważnym dla mnie miejscu. Taką akcję można przeprowadzić, ale to już jest pogrzebowa partyzantka. Wolałabym jednak nie zostawiać mojej rodzinie urzędowej przestrzeni, do której czuliby się zobowiązani pielgrzymować.
Od czasów nastoletnich mam taką zabawę, że wymyślam sobie playlistę na własny pogrzeb, która zmienia się wraz z moim gustem muzycznym. Jak wyglądałaby twoja?
Jestem rozdarta między opcją „nie róbmy z tego afery" a podkręcaniem cudzego smutku (śmiech). Z jednej strony chciałabym, żeby moje ostatnie pożegnanie było ciepłym, bezpretensjonalnym wydarzeniem, a z drugiej podświadomie pragnę, żeby płakał po mnie cały świat. Pewnie wygrałaby ta druga opcja. I moją playlistę zdominowałyby numery, przy których można się konkretnie spłakać. Jak byłam młoda, też lubiłam sobie wyobrażać, kto i jak bardzo będzie płakał na moim pogrzebie, więc rozumiem twoją zabawę doskonale.
To przy czym można spłakać się konkretnie?
Osiemdziesiąt procent dyskografii zespołu Radiohead to kawałki smutne i przejmujące. Ta muzyka potrafi rozdzierać serce, ale nigdy nie jest tandetna.
To ciekawe, że mówisz właśnie o Radiohead, bo to zespół, który moim zdaniem patronuje zmianom stylistycznym, jakie widać w muzyce Hey. Poszliście w stronę Radiohead?
Każdy z nas ma inne fascynacje muzyczne. Jeśliby się im uważnie przyjrzeć, można by dojść do wniosku, że mamy ze sobą muzycznie niewiele punktów stycznych. Jest w Hey silna frakcja Pata Metheny'ego, jest również frakcja miłośników drobienia na gitarce. Tylko Radiohead łączy nas wszystkich – nikt z nas nie ma wątpliwości, że to wielki zespół. Nawet nasz gitarzysta Żaba po latach nieufności dał się nam przekonać i teraz przyznaje, że Radiohead wymiata.
Ciągnąc to porównanie z Radiohead – Thom Yorke i spółka też zmieniają co jakichś czas styl, ale nie podążają za trendami muzycznymi i w gruncie rzeczy w swoich głównych założeniach są niezmienni.
Oni kiedyś nagrywali – tutaj otwieram cudzysłów – grunge'owe piosenki, dawno temu Yorke śpiewał zdecydowanie innym głosem. Dzisiaj Radiohead brzmi inaczej, ale słychać i czuć, że wszystkie zmiany, które zaszły w muzyce Radiohead, są efektem naturalnego procesu, a nie mody. Dodam od razu – nie, nie śmiałabym nawet porównywać się do Thoma Yorke'a.
Zmorą takich zespołów z długoletnim dorobkiem jest fakt, że na koncertach publiczność domaga się od nich przebojów sprzed lat, a mniej jest zainteresowana ich najświeższą twórczością. Fani Radiohead zawsze chcą usłyszeć „Creep". Wy też tak macie?
Mamy tak nagminnie, tylko że ja nie jestem tym zmartwiona. Rozumiem, że ludzie mogą mieć sentyment do starych utworów. Oczywiście pewnych rzeczy nie zagram już nigdy. Nie wyobrażam też sobie okoliczności, w których mogłabym dla przyjemności posłuchać starego Heya.
Dlaczego?
To było już tak dawno! Ja w ogóle nie słucham naszych piosenek, nie mówiąc już o starych numerach. Na próbach, kiedy przygotowujemy się do koncertów, nikt nie może mnie zmusić, żebym sobie przetrenowała „Teksańskiego" albo „Moją i twoją nadzieję". Nigdy tego nie robię, bo jest to ponad moje siły, po tylu latach. Dopiero podczas koncertów coś się we mnie zmienia, pojawia się ta dawna emocja. Wytwarza się nagle energia, która sprawia, że jestem skłonna zagrać coś ze starych czasów. Ludzie tego chcą, a ja jestem w stanie to zrozumieć. Jesteśmy usługowcami i to my jesteśmy dla tych ludzi, a nie oni dla nas. Wiem, że gdybym poszła na koncert PJ Harvey, to chciałabym, żeby mi zagrała coś z pierwszej płyty, bo jestem jej fanką. Tak to działa.
Utrzymujecie się na scenie od lat. Opadają was czasem lęki, że nie nadążycie za tym, co się dzieje w muzyce, że zrobicie coś, co będzie anachroniczne?
Jest taka groźba, pewnie że tak. Myślę też, że nie mamy jak zadbać o to, żeby się perfekcyjnie wpasowywać w jakieś nowe trendy czy nowe idee. Nie mamy po 20 lat, więc to też byłoby nienaturalne, umówmy się. Nasza wartość zawiera się w czymś innym. Bo im będziemy starsi, tym więcej będziemy mieli do powiedzenia, siłą doświadczenia i życiowych eksperymentów. Jesteśmy mieszanką – moim zdaniem coraz lepszą – wszystkiego tego, co nas zbudowało.
Przyznasz jednak, że są na polskiej scenie muzycznej zespoły, które powinny zakończyć już działalność, bo ich legendarną twórczość zaczynają przesłaniać teraźniejsze pseudoartystyczne dokonania?
Zgadzam się, że to może być problem. Niektórzy nie mają odpowiedniej konstrukcji psychicznej i nie potrafią powiedzieć „stop". Są i tacy, którzy od lat tłuką to samo, bo na przykład lubią starego dobrego bluesa i ich odbiorcy też to kochają. Doświadczony artysta nie zawsze chce konkurować z młodziakami, czasem zamyka się w swojej enklawie, bo tam jest akceptowany bezwarunkowo.
Jakimś sposobem na odmłodzenie dla artysty czy zespołu z dorobkiem jest zaproszenie do współpracy kogoś młodego, kto dopiero wszedł z impetem na scenę. Wy zaprosiliście ostatnio na przykład Gabę Kulkę.
Tak, na takiej współpracy zyskują wszyscy. To również ważne, żeby nie zamykać się w swoim gronie, w kręgu wzajemnej adoracji, tylko żeby umieć doceniać to, co dzieje się wokół. Szkoda, że niektórzy są tak zapatrzeni w siebie, że to nie pozwala im zachwycić się tym, co robią inni. Myślę, że to może bardzo przeszkadzać i ciągnąć w dół.
Był taki moment, że zwątpiłaś w Hey?
Zdarzały nam się potknięcia. Pamiętam niezbyt fajny okres w historii naszego zespołu, on trwał dobrych kilka lat. Nie sprzedawały nam się płyty, na koncertach nie było super, sami nie byliśmy w zbyt dobrej formie. Nastąpił jakiś moment zmęczenia. Nawet sami dla siebie nie byliśmy atrakcyjni.
Myślałaś – to już koniec?
Tak, tak. Ale potem to się samo przełamało. Nasz ojciec założyciel odszedł z zespołu i paradoksalnie ten wielki kryzys nam dopomógł. Widocznie tak miało być. Poczuliśmy znowu jakiś zew przygody, zapragnęliśmy iść dalej, żeby udowodnić wszystkim, że nikt nie będzie decydował o naszym „być albo nie być". Chcieliśmy zrobić coś razem. Pojawił się Paweł (Krawczyk – od red.) i powolutku, od nowa, poskładaliśmy Hey. Dzisiaj jestem cholernie dumna z walki, którą wygraliśmy.
Warto czasem zacisnąć zęby?
Warto mieć świadomość, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. Jeżeli człowiek chce funkcjonować, to musi bardzo ciężko pracować. Nie wierzę w wieczne odcinanie kuponów od tego, co się kiedyś zrobiło, to nie jest możliwe. Trzeba myśleć, trzeba robić.