Chciałem zostać sławnym hokeistą

Kanadyjski wokalista Michael Bublé o nowej płycie, karierze i o tym, co cieszy faceta przed czterdziestką.

Aktualizacja: 14.04.2013 10:11 Publikacja: 13.04.2013 01:01

Chciałem zostać sławnym hokeistą

Foto: ROL

Red

Rz: Zacznijmy od pytania o pana głos. Czy został pan nim obdarowany, czy doszedł do takiej maestrii ciężką pracą?

Michael Bublé:

Cóż, wydaje mi się, że Bóg mnie kocha. Nie jestem taki wysoki, jak bym chciał, mam tylko 180 cm. Może więc w zamian dał mi taki głos. Jest zupełnie naturalny, nigdy nad nim nie pracowałem ani nie studiowałem śpiewu. Na początku kopiowałem, kogo się dało i kradłem od ulubionych wokalistów: Elvisa Presleya, Franka Sinatry, Deana Martina, Elli Fitzgerald, Michaela Jacksona czy Steviego Wondera. Po drodze udało mi się znaleźć mój głos.

Zastanawiam się, jak to się stało, że jako nastolatek zakochał się pan w staromodnym repertuarze z lat 30. czy 40.

Dla mnie to było naturalne, że pokochałem piosenki o cudownych melodiach i pięknych tekstach, mówiące o miłości i o tym, co sprawia, że jesteśmy ludźmi. Te piosenki to niejako ścieżka dźwiękowa naszego życia.

Kto był pana idolem, kogo plakaty miał pan na ścianie?

Michael Jackson. Mając 10–11 lat trafiłem na eksplozję jego popularności, wtedy wszyscy mówili o płycie „Thriller". Wielki wpływ miał też na mnie Bryan Adams, bo to chłopak jak ja, z Vancouver. Oglądając okładki jego płyt, myślałem sobie – skoro jemu się udało, czy mnie też może się udać? Mój ojciec był z kolei wielkim fanem murzyńskiego brzmienia wytwórni Motown i to też odegrało dużą rolę w moim rozwoju muzycznym.

Czy to prawda, że były premier Kanady bardzo pomógł panu w zrobieniu kariery?

Jednym z wielu wydarzeń pomocnych w mojej karierze był występ na weselu córki premiera Kanady. Zaśpiewałem, gdyż powiedziano mi, że będzie tam znany producent David Foster. Zarabiałem już wtedy muzyką na życie i wydawałem płyty w niezależnych wytwórniach, ale nie odnotowałem prawdziwego sukcesu. Pomyślałem więc, że jeśli zaśpiewam na tym weselu i nic z tego nie wyjdzie, pójdę na studia dziennikarskie.

Dlaczego akurat dziennikarstwo?

Lubię ludzi i rozmowy z nimi. Interesują mnie ich motywacje w działaniu. Poza tym, gdybym nie mógł być artystą, chciałbym być w kręgu show-biznesu. Dziennikarz jest artystą, czasami ciekawszym niż sam artysta. Bardzo wielu muzyków i aktorów to prywatnie najbardziej nudni ludzie na świecie.

Sam podejmuje pan wszystkie decyzje dotyczące kariery. Czy trudno jest być obiektywnym w stosunku do samego siebie?

Wiem, co i jak mam robić. Nie mogę zaśpiewać piosenki, w którą nie wierzę. Podobnie jak w pracy aktorskiej. Jeśli aktor nie wierzy w to, co mówi na ekranie, publiczność też w to nie uwierzy. Nawet gdy jeszcze nagrywałem dla niezależnej wytwórni, doskonale wiedziałem, kim jestem i co chcę śpiewać.

Zatem jest pan uparty?

Nie, ale zawsze pewny swego sądu. Jeśli pokazałby mi pan piosenkę, której nie znam, to po dwóch sekundach powiem, że jest idealna dla mnie, albo też jej nie czuję. Wiem, co lubię, co chcę, jak chcę wyglądać, jak mają być realizowane moje wideoklipy i jak ma brzmieć moja muzyka. Można więc śmiało powiedzieć, że sam zarządzam swoją firmą.

Wygląda na to, że się pan nie myli, bo sprzedaje miliony płyt.

Prawda jest taka, że mam wielkie szczęście, otaczają mnie ludzie, którzy w swoich decyzjach nie kierują się tylko chęcią szybkiego zarobku. Choćby mój menedżer. Od początku nie chodziło mu o pieniądze, ale o to, by moja kariera trwała długo. Podobnie było z wytwórnią, która mogłaby chcieć, bym co rok nagrywał nowy album, a pozwolono mi na powolny rozwój.

Czy zdecyduje się pan zaśpiewać po swojemu rockowe numery, jak to zrobił na płycie „Rock Swings" pana przyjaciel Paul Anka?

Nie, nigdy, to nie dla mnie. On zrobił to po mistrzowsku. Paul to legenda, jeden z najwspanialszych artystów naszych czasów, świetny twórca. Uważam jednak, że pewne piosenki mają swój naturalny swing i to mi odpowiada. Gdybym wziął na warsztat rockowy numer i starałbym się nadać mu swingowy charakter, zabrzmiałoby to głupio i kiepsko.

Jest pan wielkim fanem hokeja, czy sam też pan grał?

Tak, i od dziecka uważałem, że to najwspanialszy sport. Hokej to moja miłość numer jeden. Chciałem być hokeistą, ale za słabo jeździłem na łyżwach. Jak każdy dzieciak marzyłem o tym, by mieć własną drużynę i to moje marzenie się spełniło, dziś jestem właścicielem klubu hokejowego. Ale jestem też wielkim fanem piłki nożnej.

Komu będzie więc pan kibicować w przyszłorocznym mundialu?

Kanadzie, piłka nożna jest bardzo popularna w Kanadzie, na mecze drużyny Whitecaps w Vancouver przychodzi po 25-30 tysięcy ludzi. Czyste szaleństwo, flagi, śpiewy. Kanada jest bardziej europejska niż większość krajów Commonwealthu. Jesteśmy inni niż Amerykanie. Dla nich football to ich dzika gra, w której głównie rzuca się piłkę ręką. Śmiać mi się chcę, gdy widzę tych ogromnych facetów, którzy ciągle wskakują na siebie i klepią się po tyłkach w szale radości.

Czas porozmawiać o nowej płycie „To Be Loved". Jest tam aż 14 różnych piosenek. Która była wokalnie najtrudniejsza?

Bezsprzecznie „It's a Beautiful Day". Gdy piszę utwór dla siebie, zawsze tworzę muzykę o skali sięgającej co najmniej dwóch oktaw. Ta piosenka była jednak bardzo trudna. Pierwsze podejście nagrałem na żywo z moimi muzykami i czułem, że była w tym świetna energia. Dlatego po zaśpiewaniu i zagraniu jej z osiem razy, postanowiłem wrócić do pierwszej wersji.

Z Bryanem Adamsem zaśpiewał pan w duecie „After All". Czy to rodzaj hołdu dla faceta też mieszkającego w Vancouver, który niejako utorował panu drogę w show-biznesie?

Tak, bardzo zależało mi, by Bryan znalazł się na tej płycie. Rozumiem, że dla wielu ludzi może to być dziwny duet, nawet sam Bryan początkowo był zdziwiony zaproszeniem do duetu. Generalnie takie sytuacje nie mają racjonalnego wytłumaczenia, słyszę czyjś konkretny głos w głowie, podobnie było z duetem z Reese Witherspoon.

Duet z nią mnie zaskoczył. Może pan wybrać każdego, a decyduje się na aktorkę.

Właśnie to mi się podobało, że jest aktorką. I przy tym wspaniałą wokalistką, która potrafi zinterpretować piosenkę, używając swojego aktorstwa. Ma w sobie coś magicznego, niewiele pięknych kobiet to posiada. Jej atutem jest to, że tak samo kochają ją mężczyźni, jak i kobiety.

Wspomniał pan producenta Boba Rocka, który zyskał sławę, pracując z zespołami typu Metallica, Aerosmith, Bon Jovi. Napisaliście razem dobry utwór „I Got It Easy", ale czego nauczył się pan od Boba, pracując z nim?

Bob nauczył mnie, że jeśli jest się szczerym i dobrze traktuje się ludzi wokół, wszystko się wtedy układa. Okazało się, że z Bobem mamy podobne podejście i podobne przemyślenia na temat muzyki. Jestem co prawda przekonany, że on poczuł presję, gdy powiedziałem mu, że powierzam mu produkcję całej płyty. Przecież mój ostatni album sprzedał się w nakładzie 9 milionów, poprzedni – 7 milionów. To robi wrażenie i powoduje ciśnienie u producenta.

Ma pan prawie czterdziestkę i może powinien zwołać ekipę gwiazd, jak ongiś Rat Pack, którą stworzyli Frank Sinatra, Dean Martin i Sammy Davisa Jr. Kogo by pan wybrał?

Mam paru kumpli, z którymi mógłbym to zrobić. Pierwszy to Robbie Williams. Pasowałby mi też bardzo Blake Shelton, wielka gwiazda muzyki country w Ameryce, wspaniały facet. I jeśli mógłbym jeszcze kogoś dobrać, byłby to Rod Stewart. To superkoleś, kocham go. Byłaby dobra ekipa, bawilibyśmy się razem nieźle.

Przy pana postawie i talencie czeka pana ze 40 lat wielkich sukcesów. Uważa pan, że tak będzie zawsze?

Czasami sam o tym myślę. Jestem zadowolony z mojego życia, ale czy byłbym, gdyby się ono zmieniło? Szczerze mówiąc, nie mam odpowiedzi. Znam ludzi, którzy odnieśli sukces, a potem wszystko stracili, bo są lepsze i gorsze lata. Niektórzy zdają sobie sprawę, że w życiu liczy się coś więcej niż tylko kariera czy sława. Są też tacy, których brak sukcesu rujnuje psychicznie. Kilka lat temu zmagałem się z pewnymi przeciwnościami losu i dostrzegłem, że jestem o wiele bardziej delikatny i słaby, niż mi się wydawało. Stąd waga tego pytania. Do niedawna część mnie żyła tylko śpiewaniem i moje szczęście było uzależnione od pracy. A inna część mnie chciała być dobrym ojcem i mężem, dać sobie spokój ze śpiewaniem. Teraz, gdy mam wspaniałą żonę, wiem, że potrafię połączyć życie rodzinne z zawodowym. Rodzina jest dla mnie najważniejsza i będę robił częściej przerwy w trasach koncertowych, by wracać do domu.

14 utworów z nowego albumu

Płyta „To Be Loved" ma światową premierę w poniedziałek. Michael Bublé zapowiada, że to jego najlepsze nagrania. Ta deklaracja jest ważna w przypadku tego kanadyjskiego wokalisty, urodzonego w 1975 r., którego międzynarodowa kariera rozpoczęła się 10 lat temu. Przed „To Be Loved" Bublé nagrał dotąd 10 płyt studyjnych i koncertowych. Zdobył trzy statuetki Grammy, ostatnią w 2011 r. za album „Crazy Love", który rozszedł się w nakładzie 8 mln egzemplarzy.

—j.m.

Tak powstała najnowsza płyta Michaela Buble

Rz: Zacznijmy od pytania o pana głos. Czy został pan nim obdarowany, czy doszedł do takiej maestrii ciężką pracą?

Michael Bublé:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"