Należy do tych, którzy mają wiernych fanów, a to w dzisiejszym świecie, gdy tylu artystów pragnie zwrócić na siebie uwagę, jest bardzo cenne. Sądząc po imponującej, obejmującej kilka kontynentów trasie koncertowej, na jaką Piotr Anderszewski przystał w tym sezonie, Polak ma wierną mu publiczność w wielu krajach.
Muzycy potrzebują czasami odpoczynku od występów, dlatego znikają z estrad. Na kilka miesięcy, na rok, czasem nawet na kilka lat, choć tak długa przerwa obecnie to rzadkość, zbyt silna panuje konkurencja na rynku. Czasami porzucają całkowicie instrumenty, częściej jednak poświęcają ten czas na nauczenie się nowego repertuaru lub na spojrzenie z dystansu na to, co grali dotychczas.
Właśnie to ostatnie stwierdzenie dotyczy przede wszystkim Piotra Anderszewskiego, bo po przerwie wrócił z utworami swoich ulubionych kompozytorów: Jana Sebastiana Bacha, Roberta Schumanna, czy wciąż niedocenianego u nas Leoša Janačka. Na pytanie, czy warto słuchać Piotra Anderszewskiego, gdy znów gra to samo, odpowiedź może być tylko jedna. Tak, bo interpretacje są inne. Nie znaczy to wszakże, że zawsze lepsze niż kiedyś.
Te wątpliwości zrodziły się zwłaszcza po wysłuchaniu na wtorkowym recitalu dwóch suit Bacha – V francuskiej i III angielskiej. W obydwu urzekały delikatnością ich sarabandy, podobnie zresztą jak w trzeciej zagranej na bis, jak zawsze też Anderszewski wnikliwie zagłębiał się w Bachowska polifonię, obdarzając ją współczesnym brzmieniem. Jednocześnie w obu suitach odczuwalny był pewien pośpiech, sprawiający, że niektóre fragmenty straciły na znaczeniu.
Czasami wydawało się, że pianista pragnie ujarzmić Bacha, a przecież ten kompozytor nigdy nie daje się okiełznać, wręcz przeciwnie – należy podchodzić do niego z pokorą. Tak jak Anderszewski uczynił tego wieczoru z cyklem Janačka „Zarośniętą ścieżką" i w tej pozornie prostej muzyce odkrył nie tylko ludowe korzenie. Przede wszystkim pokazał słuchaczom jej fascynującą narrację prowadzącą do emocjonalnej kulminacji, po które j nastąpiło przejmujące wyciszenie.