Czarodziejski felt na festiwalu w Bregencji

Kiedy głos artysty dobiega do widzów z ośmiuset głośników, nie wiadomo, czy liczy się człowiek, czy technika.

Publikacja: 10.08.2013 01:01

Trzy smoki o wysokości siedmiopiętrowej kamienicy – dekoracja do „Czarodziejskiego fletu”

Trzy smoki o wysokości siedmiopiętrowej kamienicy – dekoracja do „Czarodziejskiego fletu”

Foto: Bregenzer Festspiele, Karl Foster Karl Foster

Jeśli ktoś sądzi, że opera jest sztuką dla elity, niech wybierze się do Bregencji. W tym austriackim mieście „Czarodziejski flet” inscenizowany na Jeziorze Bodeńskim ogląda z brzegu co wieczór 7 tysięcy ludzi. Spektakli jest 27, więc jak łatwo obliczyć, arcydzieło Mozarta zyska tego lata prawie 190 tys. widzów.

Operowe widowiska plenerowe stają się coraz popularniejsze. Mają je Niemcy, Austriacy, Włosi i Hiszpanie, skomplikowana sytuacja w Izraelu przerwała niedawno tradycję takich przedstawień w Masadzie na Pustyni Judejskiej. W Polsce wyspecjalizowała się w nich Opera Wrocławska, ale wszyscy podążają śladem Bregencji.

Festiwalem organizowanym od 1946 roku to miasto wyznacza inscenizacyjne trendy, podpowiada rozwiązania technologiczne. Bo technika jest coraz ważniejsza. Niewiele jest szczęśliwych miejsc na świecie, takich jak Werona, z liczącym 100 lat festiwalem operowym. Tu przetrwał rzymski amfiteatr z akustyką tak doskonałą, że śpiewacy nie potrzebują mikroportów.

Inni muszą budować wszystko od podstaw. Kiedy w 2007 roku Opera Wrocławska szykowała się do premiery „Napoju miłosnego”, w parku Pergola koło Hali Stulecia postawiono na wodzie gigantyczną scenę o wymiarach 150 na 250 metrów. Za nią rozmieszczono 50 ekranów, na których wyświetlano wizualizacje, zwieziono tony sprzętu oświetleniowego i nagłaśniającego.

W Bregencji scenografia jest umieszczona na 119 palach wbitych do głębokości sześciu metrów w dno jeziora. Dekoracje otaczają szyny okręgiem o obwodzie liczącym ok. 200 metrów. Dzięki temu w trakcie spektaklu jeżdżą po wodzie rekwizyty. Widowiska mają bowiem oszołomić widza i bajkowy „Czarodziejski flet” doskonale się do tego nadaje.

Reżyserujący go dyrektor festiwalu w Bregencji Brytyjczyk David Pountney i scenograf Johan Engels mogli popuścić wodze swojej wyobraźni. Trzy smoki o wysokości siedmiopiętrowej kamienicy każdy, które w spektaklu atakują księcia Tamina, stały się letnią atrakcją Bregencji, w dzień turyści robią sobie na ich tle zdjęcia. Wieczorami świecą, zioną ogniem i płoną, bo przecież takie spektakle mają stały zestaw inscenizacyjnych chwytów. Należą do nich płomienie i fajerwerki, ale też popisy cyrkowych akrobatów na linach. A Bregencja oczywiście dodaje jeszcze wodę.

W próbie ognia i wody, której w „Czarodziejskim flecie” muszą się poddać Tamino i Pamina, ich dublerzy schodzą ze sceny i stopniową zanurzają się w Jeziorze Bodeńskim, wreszcie całkowicie znikają. Przez następnych kilka minut widzowie przestają interesować się akcją, śledząc, czy gdzieś wreszcie wypłyną. Pozostały po nich jedynie kręgi na wodzie, co daje asumpt do długich pospektaklowych rozważań, w jaki sposób uszli z życiem.

Przy całym inscenizacyjnym szaleństwie spektakle „Czarodziejskiego fletu” trzymają muzyczny poziom. Trudno wszakże oprzeć się wrażeniu, że nowoczesna technika coraz mocniej ingerując w operową materię, burzy ład obowiązujący w tej sztuce od stuleci. Przyzwyczailiśmy się już, że w plenerowym widowisku śpiewacy i widzowie oglądają orkiestrę oraz dyrygenta jedynie na ekranach. W Bregencji znikł też dawno chór, bo na tak wielkiej scenie i przy skomplikowanych zadaniach aktorskich trudno byłoby osiągnąć zgodne brzmienie głosów. Śpiewa więc w swej sali, na scenie zastępują go umiejętnie poruszający ustami statyści.

W tegorocznym „Czarodziejskim flecie” poczyniono kolejny krok. Niektóre postaci zastąpiono wielkimi lalkami. Trzy Damy wspierające Tamina śpiewają zatem nadal to, co napisał dla nich Mozart, ale w widowisku stały się marionetkami wprawianymi w ruch przez artystów lalkarzy.

Nagłośnienie w Bregencji jest doskonałe. Widz nie jest w stanie odróżnić, czy słyszy artystę znajdującego się na scenie, czy też tego, który śpiewa z oddalonego o 100 metrów teatru. Co więcej, dzięki 800 głośnikom rozmieszczonym w przestrzeni głos każdego solisty dochodzi dokładnie z tego miejsca, gdzie na scenie jest on lub grający za niego statysta czy też lalka.

A jednak ta absolutna erfekcyjność zabija w nas, widzach, emocje. W tak podanej sztuce ginie po prostu człowiek, ze swoimi umiejętnościami, ale i słabościami. Może gdyby któryś z wykonawców dostał nagle chrypki, zapomniał tekstu, rozminął się z dyrygentem, uwierzylibyśmy, że wciąż mamy do czynienia z żywą sztuką. Ale w Bregencji takie rzeczy się nie zdarzają.

Jeśli ktoś sądzi, że opera jest sztuką dla elity, niech wybierze się do Bregencji. W tym austriackim mieście „Czarodziejski flet” inscenizowany na Jeziorze Bodeńskim ogląda z brzegu co wieczór 7 tysięcy ludzi. Spektakli jest 27, więc jak łatwo obliczyć, arcydzieło Mozarta zyska tego lata prawie 190 tys. widzów.

Operowe widowiska plenerowe stają się coraz popularniejsze. Mają je Niemcy, Austriacy, Włosi i Hiszpanie, skomplikowana sytuacja w Izraelu przerwała niedawno tradycję takich przedstawień w Masadzie na Pustyni Judejskiej. W Polsce wyspecjalizowała się w nich Opera Wrocławska, ale wszyscy podążają śladem Bregencji.

Pozostało 86% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla