Przy „Nożu w wodzie" pracowałem z trójką aktorów i od dawna myślałem: „A co by było, gdyby było ich jeszcze mniej?". Teoretycznie to możliwe, wystarczą dwie osoby, żeby narodził się konflikt. Ale jak zrobić, by w takiej sytuacji widz się nie znużył? Żeby przez półtorej godziny nie mógł oderwać oczu od ekranu? Takie wyzwania kocham. Dla nich robię filmy. Gdybym ich nie miał, sam bym się zanudził. Zawsze z czymś na planie walczyłem.
Tu musiał pan jeszcze zmierzyć się z brakiem plenerów i rozmachu filmowego. Cała opowieść rozgrywa się w jednym wnętrzu.
W sztuce był to pokój przesłuchań – typowe pomieszczenie, w jakim odbywają się castingi w Stanach. A ja od razu pomyślałem, że przeniosę tę historię do teatru. Znam jego zapach, atmosferę. Wiem, gdzie trzeba umieścić stolik reżysera, gdzie powinny być urządzenia nagłaśniające czy jak ma wyglądać oświetlenie. Zbudowaliśmy więc w atelier teatr, w którym wszyscy dobrze się poczuliśmy.
Nie tęskni pan czasem za wielkimi produkcjami?
Nie. Ja już zrobiłem wielkie filmy, ale to były „Chinatown", „Makbet", „Pianista", „Piraci". „Tess" kręciłem przez dziewięć miesięcy, przy „Oliverze Twiście" miałem na planie po 2 tys. statystów. Dzisiaj, gdy oglądam współczesne superprodukcje, wszystkiego mi się odechciewa. Okrucieństwo, pościgi, podcinanie gardeł – nie pociąga mnie to. Ledwo wytrzymuję trailery pokazywane przed seansami. Specjaliści od reklamy wrzucają w nie wszystko, co wydaje im się najatrakcyjniejsze. Ogłuszają widza szczekotem karabinów, hałasem wybuchów, świstem wystrzałów. A ja po kilkunastu minutach mam wrażenie, jakby ktoś włożył mi do głowy dynamit. Jestem tak zmęczony, że nie mam siły oglądać filmu, na który przyszedłem.