Roman Polański - rozmowa

Roman Polański o nowym filmie „Wenus w futrze”, o żonie, teatrze i życiowych pasjach w rozmowie z Barbarą Hollender.

Aktualizacja: 03.11.2013 23:03 Publikacja: 02.11.2013 15:00

Roman Polański na planie „Wenus w futrze” z aktorami Emmanuelle Seigner i Mathieu Amalrikim. Film od

Roman Polański na planie „Wenus w futrze” z aktorami Emmanuelle Seigner i Mathieu Amalrikim. Film od piątku na naszych ekranach

Foto: Monolith

Rz: Po „Makbecie", „Gorzkich godach" czy „Rzezi" znów przenosi pan na ekran sztukę teatralną.

Roman Polański:

Dał mi ją w ubiegłym roku mój agent ze słowami: „To coś dla ciebie". Byłem wtedy na festiwalu w Cannes, gdzie zostałem zaproszony na projekcję odrestaurowanej cyfrowo „Tess". Nie miałem niczego do roboty, więc zacząłem czytać. Nagle się zorientowałem, że cały czas się śmieję. Pomyślałem od razu, że jest tam świetna rola dla Emmanuelle Seigner, a chciałem znów z nią pracować.

Rola Wandy, raz wulgarnej, raz wyrafinowanej, prowadzącej skomplikowaną grę, jest dla aktorki wyzwaniem. Nie miał pan trudności, by namówić żonę?

Na początku Emmanuelle się bała, że projekt jest zbyt teatralny. Ale kiedy zapadła decyzja, że robimy ten film, usiedliśmy nad tekstem razem z autorem sztuki Davidem Ivesem. I nasz scenariusz ją przekonał.

„Wenus w futrze" to pojedynek reżysera i aktorki. Nie kusiło pana, żeby samemu stanąć naprzeciw żony?

Nawet przez sekundę nie przeszło mi to przez głowę.

A jednak grający tę rolę Mathieu Amalric wygląda dokładnie tak jak pan 30 lat temu.

Poznałem go przed laty, gdy Steven Spielberg kręcił w Paryżu „Monachium". I to on mi go przedstawił. Pamiętam zresztą, jak się zdziwił. „Nie znasz tego aktora? – spytał. – Jest fantastyczny, musisz kiedyś z nim popracować". A Matthew powiedział: „Wie pan, ludzie czasem proszą mnie o autograf, myśląc, że zwracają się do Polańskiego". Rzeczywiście, jest między nami jakieś fizyczne podobieństwo. Ale proszę mi wierzyć: proponując mu rolę, w ogóle o tym nie myślałem.

Ile własnego doświadczenia włożył pan w ten film?

Reżyser w każdy film wkłada siebie. Na „Wenus w futrze" odbiło się całe moje doświadczenie z teatrem, aktorami, z życiem. Ale efekt, który widać na ekranie, to nie tylko moja zasługa. Film jest dziełem zbiorowym. Ja po prostu wszystko zlepiłem w jedną całość. A miałem z czego lepić. Nie bez powodu pierwsi widzowie chwalą zdjęcia Pawła Edelmana, muzykę Alexandra Desplata i przede wszystkim wyborne aktorstwo.

W różnych momentach kariery zdarzało się panu ostro wypowiadać o aktorach. Teraz zmienił się pana stosunek do nich?

Mam dla nich znacznie więcej szacunku niż kiedyś. Może także dlatego, że spotykam coraz ciekawszych artystów. Kiedy zaczynasz robić filmy, nie jesteś w stanie zdobyć najlepszych. Poza tym niektórzy aktorzy bywają potwornie upierdliwi.

Pan też czasem decyduje się być aktorem.

Zadebiutowałem na scenie jako 14-latek. Miałem dobre recenzje i pokochałem to zajęcie. Ale reżyser „Syna pułku", pierwszego przedstawienia, w jakim brałem udział, powiedział mi kiedyś: „Romek, ty nie będziesz aktorem. Zbyt wiele rzeczy cię interesuje". Pamiętam doskonale tę rozmowę. On miał rację. Zrozumiałem, że chcę być reżyserem. Potem grałem głównie dla zabawy, czasem dla jakiegoś ciekawego spotkania.

„Wenus w futrze" jest też refleksją na temat tworzenia – zacierania się granic między sztuką a życiem. Czy utrata poczucia rzeczywistości nie jest niebezpieczne dla artysty?

Myślę, że problem przenikania fikcji i rzeczywistości nie dotyczy dzisiaj tylko artystów. Proszę popatrzeć w telewizor. Wiadomości coraz bardziej przypominają fikcję. Styl, dekoracje, sposób ich podania – wszystko jest wyreżyserowane. Spiker siedzi przed kamerą, za nim pokazują się obrazy jak z kina. Redaktorzy włączają czasem do programu wiadomości sprzed dwóch tygodni, które wyglądają, jakby były z ostatniej chwili. Rzeczywistość staje się fikcją. Z drugiej strony w fikcji jest coraz więcej rzeczywistości. Operatorzy filmowi robią poruszone, nieostre zdjęcia, żeby wyglądały naturalnie i spontanicznie. Aktorstwo jest realistyczne, scenarzyści czerpią informacje z gazet, a reżyserzy robią „kino faktu", często włączając do filmu autentyczne zdjęcia. Wszystko się miesza. Nie wiem, czy to zdrowe. Nie sądzę. Młodzi ludzie powinny wiedzieć, co jest kreacją, a co prawdziwym życiem.

Jest w tym filmie jeszcze jeden temat: uwodzenie. Nie ma w nim scen erotycznych, a historia aż kipi od seksu.

Seks jest ważny. Potrafi zmienić społeczeństwo. Wpływa na modę, na relacje między ludźmi, sposób rozmawiania, zwracania się do siebie nawzajem, nawet na funkcjonowanie biznesu. Odkąd pojawiło się AIDS i seks stał się niebezpieczny, ludzie są inni. „Wenus w futrze" nie mogła być filmem bezpłciowym. To przecież pojedynek reżysera i aktorki, mężczyzny i kobiety.

W tym pojedynku kobieta jest silniejsza.

To prawda, powoli okazuje się, że Wanda jest nie tylko bardziej wyzwolona od Thomasa, ale też wie na temat sztuki i życia znacznie więcej niż on. Prowadzi z nim grę. A tak nie bywa w życiu?

Wyreżyserowanie filmu z dwoma aktorami jest chyba trudne.

Przy „Nożu w wodzie" pracowałem z trójką aktorów i od dawna myślałem: „A co by było, gdyby było ich jeszcze mniej?". Teoretycznie to możliwe, wystarczą dwie osoby, żeby narodził się konflikt. Ale jak zrobić, by w takiej sytuacji widz się nie znużył? Żeby przez półtorej godziny nie mógł oderwać oczu od ekranu? Takie wyzwania kocham. Dla nich robię filmy. Gdybym ich nie miał, sam bym się zanudził. Zawsze z czymś na planie walczyłem.

Tu musiał pan jeszcze zmierzyć się z brakiem plenerów i rozmachu filmowego. Cała opowieść rozgrywa się w jednym wnętrzu.

W sztuce był to pokój przesłuchań – typowe pomieszczenie, w jakim odbywają się castingi w Stanach. A ja od razu pomyślałem, że przeniosę tę historię do teatru. Znam jego zapach, atmosferę. Wiem, gdzie trzeba umieścić stolik reżysera, gdzie powinny być urządzenia nagłaśniające czy jak ma wyglądać oświetlenie. Zbudowaliśmy więc w atelier teatr, w którym wszyscy dobrze się poczuliśmy.

Nie tęskni pan czasem za wielkimi produkcjami?

Nie. Ja już zrobiłem wielkie filmy, ale to były „Chinatown", „Makbet", „Pianista", „Piraci". „Tess" kręciłem przez dziewięć miesięcy, przy „Oliverze Twiście" miałem na planie po 2 tys. statystów. Dzisiaj, gdy oglądam współczesne superprodukcje, wszystkiego mi się odechciewa. Okrucieństwo, pościgi, podcinanie gardeł – nie pociąga mnie to. Ledwo wytrzymuję trailery pokazywane przed seansami. Specjaliści od reklamy wrzucają w nie wszystko, co wydaje im się najatrakcyjniejsze. Ogłuszają widza szczekotem karabinów, hałasem wybuchów, świstem wystrzałów. A ja po kilkunastu minutach mam wrażenie, jakby ktoś włożył mi do głowy dynamit. Jestem tak zmęczony, że nie mam siły oglądać filmu, na który przyszedłem.

Jest jakiś temat, którego nie udało się panu zrealizować i żałuje pan?

Tyle tego było... Ale wie pani, jak śnię, to po przebudzeniu staram się o tym zapomnieć. I nie rozpaczam nad projektami, które nie wyszły. Jaki to miałoby sens?

Podobno chciał pan zrobić film o starzeniu się.

Miałem taki pomysł, ale to strasznie przygnębiające. Niechętnie myślę o starości.

Trudno uwierzyć, że skończył pan niedawno 80 lat. Zdradzi pan swój sekret młodości i energii?

Robienie filmów zawsze było moją pasją. A kiedy człowiek ma pasję, chce mu się żyć. Miałem sześć lat, gdy wybuchła wojna. Jako żydowskie dziecko musiałem się ukrywać. Do 12. roku życia nie chodziłem do szkoły. Kiedy wreszcie się w niej znalazłem, byłem najgorszym uczniem w klasie, bo miałem straszne braki. Ale też inne zainteresowania. Stale coś na lekcjach bazgrałem i nauczyciele zwracali mi uwagę: „Znowu nie uważasz na lekcji. Przestań rysować". A kiedy poszedłem do liceum plastycznego, nagle zacząłem błyszczeć. Rysowałem godzinami i kochałem to. Podobnie jak później kino. Dzisiaj wiem, że najważniejsze jest robienie rzeczy, które dają satysfakcję. Współczuję ludziom pracującym tylko po to, żeby zarobić pieniądze. Swoim dzieciom powtarzam: „Róbcie to, co lubicie".

A jaki projekt teraz pan „lubi"?

Z Robertem Harrisem, scenarzystą „Autora widmo", pracuję nad filmem o aferze Roberta Dreyfusa. To wielka, wielowarstwowa historia. Myślałem o niej od lat. Kiedy pod koniec XIX wieku francuski sąd apelacyjny uwolnił Dreyfusa z zarzutu zdrady na rzecz Niemiec, 10 tys. ludzi krzyczało: „Zabić Żyda". Ja przeżyłem Holokaust. Po wojnie ojciec mi powiedział: „Poczekaj 50 lat i znów wszystko zacznie się od nowa". Pomyślałem: „Zwariowany, stary Żyd pesymista". Ale to zdanie zapamiętałem.

I też jest pan pesymistą?

Jestem wielkim, niepoprawnym optymistą. Zawsze nim byłem. W każdym momencie życia. Gdyby nie to, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Ale sprawę Dreyfusa chcę przypomnieć.

Rz: Po „Makbecie", „Gorzkich godach" czy „Rzezi" znów przenosi pan na ekran sztukę teatralną.

Roman Polański:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"